Patronat medialny: "Srebrne imperium" (zapowiedź i prolog)

Od pewnego czasu zachwalam Wam świetny cykl o Dżyngis-Chanie, Zdobywca, autorstwa Conna Igguldena. Tym bardziej cieszy mnie więc możliwość pochwalenia się, że kolejny tom, Srebrne Imperium, Kącik z książką objął patronatem medialnym.

O poprzednich tomach przeczytacie tutaj:


Tytuł: Srebrne Imperium
Autor: Conn Iggulden
Cykl: Zdobywca tom 4
Premiera: 21 czerwca 2017 r.
Gatunek: literatura historyczna

Opis wydawcy:
Czwarty tom bestsellerowego cyklu Zdobywca, opowiadającego historię powstawania jednego z największych imperiów w historii – imperium mongolskiego stworzonego przez Dżyngis-chana i jego potomków. „Srebrne Imperium” to kontynuacja wydarzeń z pierwszych trzech tomów cyklu – „Narodziny Imperium”, „Władcy luku” oraz „Czas zemsty”.

Dżyngis-chan umarł, ale jego legenda i dziedzictwo są nadal żywe. Syn chana, Ugedej, buduje na stepie białe miasto i czyni je stolicą swego narodu. Wielkie armie gromadzą się, by wybrać najsilniejszego z synów Dżyngisa na nowego chana. W mongolskim imperium od dwudziestu lat panuje pokój, ale ten kto przetrwa będzie musiał stanąć do walki z armią potężnego wroga – dynastii Song. 

Znakomity dowódca Subedej zmierza na zachód, docierając przez Ruś i Karpaty do Węgier. Ponieważ Zakon Templariuszy został rozwiązany, żadna armia ani król, nie powstrzyma go przed dotarciem do Francji. Jednak w momencie największego triumfu Subedeja, gdy jego najdalej wysunięci zwiadowcy docierają do gór w północnych Włoszech, generał musi podjąć decyzję, która na zawsze zmieni bieg historii.

Wielki Chan nie żyje – ważą się na szali losy ogromnego imperium, stworzonego dzięki niezłomnej odwadze, genialnej strategii wojennej i brutalnej sile. W wyniku dążenia synów Dżyngis-chana do władzy, te same przymioty, które umożliwiły ich ojcu zjednoczenie srogich mongolskich plemion, mogą się teraz przyczynić do ponownego rozbicia narodu. 

Przebiegły i twardy Ugedej, którego Dżyngis wyznaczył na swojego następcę, jest o krok od nominacji na nowego chana. Odkłada jednak koronację do czasu ukończenia przedsięwzięcia, które wielu uznaje za szaleństwo: zbudowania Karakorum, wspaniałego miasta wznoszonego na bezkresnym stepie. Butny Czagataj wykorzystuje tę decyzję, by stanąć do walki z Ugedejem, stawiając przez to ich szlachetnego brata Tołuja przed niezwykle trudnym wyborem. Pomimo zbrojnego konfliktu między braćmi armia chana kontynuuje ekspansję, docierając przez południowe Chiny i potężne góry Rusi do samego serca Europy, gdzie do krwawej bitwy szykuje się kwiat zachodniego rycerstwa.


Zainteresowani? Jeśli tak, to mam dla Was jeszcze jeden rarytasik - prolog, po którym istnieje ryzyko szybkiego biegu do księgarni po jeszcze!


PROLOG

Batu brnął przed siebie, mijając jurtę za jurtą – niczym zwapniałe muszle wyrzucone na brzeg prastarego morza. Nędzne namioty pokrywał pożółkły wojłok upstrzony licznymi łatami i cerami, jakie nagromadziły się przez pokolenia. Przed domem przywitało go rozbeczane stadko wychudzonych koźląt i owiec. Potknął się o któreś z pałętających się pod nogami zwierząt i zaklął, gdy z ciężkich wiader chlusnęła woda. W powietrzu unosił się ostry kwaskowaty odór moczu, od którego mógł nieco odetchnąć nad rzeką. Skrzywił się na wspomnienie dnia, jaki upłynął mu na kopaniu dołu kloacznego dla matki. Gdy wreszcie z dumą i dziecięcą radością oznajmił koniec pracy, matka wzruszyła tylko ramionami, stwierdzając, że jest za stara, by chodzić tak daleko po nocy, zwłaszcza że wszędzie wokół tyle dobrej ziemi. 
Miała zaledwie trzydzieści sześć lat, lecz wyglądała na schorowaną staruszkę – utykającą, zgiętą wpół, z przegniłymi zębami w dolnej szczęce. Mimo to wciąż znajdowała dość siły, by od czasu do czasu trzepnąć Batu, gdy tylko wspomniał ojca. Ostatnio dostało mu się rano, zanim wyruszył na wyprawę nad rzekę.
Teraz powoli postawił wiadra przy drzwiach jurty, potarł obolałe dłonie i jął nasłuchiwać. Uśmiechnął się, gdy usłyszał, że matka nuci jakąś starą piosenkę z czasów młodości. Jak zawsze, tak i tym razem jej gniew zniknął bardzo szybko.
Batu nie bał się matki; przez ostatni rok wyrósł i nabrał na tyle siły, by odeprzeć każdy jej cios. A jednak nie robił tego – znosił wszystkie razy, mimo że nie rozumiał jej goryczy. Mógłby złapać ją za ręce, ale nie chciał patrzeć, jak później płacze – albo, co gorsza, topi smutki w wyżebranym bądź wymienionym na coś innego bukłaku kumysu. Nie znosił, gdy upijała się do nieprzytomności, a potem oznajmiała, że nie może na niego patrzeć, bo ma twarz ojca. W takie dni zazwyczaj musiał ją umyć, używając w tym celu ścierki i wiadra wody – płaskie piersi przyklejały się do jego tułowia, bezwładne ramiona opadały na jego plecy. Poprzysiągł sobie, że nigdy nie tknie kumysu. Odrzucał go już sam słodkawy zapach alkoholu, który w połączeniu z odorem wymiocin, potu i moczu przyprawiał go o mdłości.
Batu podniósł wzrok, gdy usłyszał konie, wdzięczny za każdą dodatkową chwilę, jaką mógł spędzić na wolnym powietrzu. Była to niewielka grupka jak na tümen – zaledwie dwudziestu jeźdźców. Dla chłopaka, który całe życie wychował się na obrzeżach obozu, taki widok przedstawiał się niezwykle zachwycająco – był oknem na inny świat.
Wojownicy jechali wyprostowani – z oddali zdawali się emanować siłą i władzą. Batu zazdrościł im, oddałby wszystko, by dołączyć do ich szeregów. Jak każdy chłopak z jurty wiedział, że czerwone i czarne barwy zbroi oznaczają przynależność do gwardii Ugedeja – najbardziej elitarnego wśród wszystkich tümenów. Na ucztach śpiewano pieśni lub recytowano wiersze opiewające stoczone przez nich bitwy, a także opowiadano bardziej mroczne historie o zdradzie i przelanej krwi. Batu wzdrygnął się na samą myśl. Bywało, że w tych opowieściach pojawiało się imię jego ojca, wywołując ukradkowe spojrzenia na matkę i jej bękarta. 
Batu charknął i splunął na ziemię. Pamiętał jeszcze dawną jurtę matki wykonaną z najlepszego białego wojłoku oraz podarunki, jakie otrzymywała niemal codziennie. Wyobrażał sobie ją jako piękną kobietę o gładkiej, młodzieńczej cerze. Dziś patrzył na szorstką, przeoraną zmarszczkami twarz. To były inne czasy, zanim jego ojciec zdradził chana i zakończył żywot zarżnięty niczym jagnię na śniegu. Dżoczi! Jeszcze raz splunął na wspomnienie tego imienia. Gdyby ojciec poddał się woli wielkiego chana – pomyślał –  pewnikiem stałby się jednym z czerwono-czarnych jeźdźców. Tymczasem wszyscy o nim zapomnieli, a matka płacze za każdym razem, gdy Batu domaga się pozwolenia na dołączenie do tümenu. 
Zrobili to już prawie wszyscy chłopcy w jego wieku, oprócz tych, którzy doznali poważnych obrażeń ciała lub urodzili się z nieuleczalną wadą, jak jego przyjaciel Zan – mieszaniec z przewagą kińskiej krwi, niewidzący na jedno pokryte bielmem oko. Wojownicy wyśmiali go i przepędzili kopniakami, stwierdzając, że nigdy nie powierzyliby mu łuku i że powinien raczej zająć się wypasem bydła. Tamtej nocy Batu po raz pierwszy napił się z nim kumysu, a potem przez dwa dni męczyły go torsje. Sam również nie spotkał się z zainteresowaniem werbowników – wszak w jego żyłach płynęła krew zdrajcy. Owszem,  przejeżdżali przez osady, by szukać mocnych chłopców, ale na widok Batu wzruszali ramionami i odjeżdżali. Nie chcieli go, mimo że był rosły i mocny – jak niegdyś ojciec. 
Tym razem, ku zdumieniu chłopaka, jeźdźcy zatrzymali się i zagadnęli starca z sąsiedniej jurty, który w odpowiedzi wskazał ręką w jego kierunku. Batu wciągnął głęboko powietrze – stał jak wryty, patrząc na kłusujących ku niemu wojowników. Nie wiedząc, co począć z rękami, najpierw założył je na piersiach, by następnie opuścić bezwładnie. Ze środka jurty dobiegło go wołanie matki. Nie odpowiedział. Nie mógł. Stał oniemiały, gdy zobaczył, kto jedzie na czele grupy. 
W nędznych jurtach nie było miejsca na portrety – jedynie w najbogatszych domostwach znalazłyby się nieliczne obrazy z państwa Kin. Mimo to Batu znał twarz swojego wuja. Kiedyś, wiele lat temu, zakradł się ku ucztującym wojownikom – zapragnął choć raz spojrzeć na wielkiego chana. Upływ czasu nie zatarł pamięci tego, jak i podobnych zaprawionych goryczą wydarzeń z dzieciństwa – czasu gdy Ugedej i Dżoczi służyli pod wodzą Dżynisa, zanim ojciec stracił wszystko przez jakąś niedorzeczną sprzeczkę. 
Ugedej, odziany w pokrytą czarnym błyszczącym lakierem zbroję, jechał bez nakrycia głowy – miał wygolone włosy na kińską modłę, jedynie z czubka czerepu zwisał ciężki warkocz. Batu chłonął wzrokiem każdy szczegół, ignorując żałosne nawoływania matki. Teraz syn wielkiego chana zwracał się bezpośrednio do niego, lecz chłopak stał oniemiały, nie potrafiąc wydobyć z siebie ani słowa. Przenikliwe spojrzenie żółtych oczu wuja wprawiło go w niemal hipnotyczny trans.
– Chyba jest nierozgarnięty? – podjął jeden z wojowników. Batu zamknął rozdziawione usta. – Głuchy jesteś, chłopcze? Mówi do ciebie mój pan, Ugedej. 
Batu oblał się rumieńcem. Pokręcił głową. Czuł się zażenowany obecnością tak szacownych gości przed jurtą matki. Co sobie pomyślą o połatanych ścianach, o smrodzie i chmarach much? Po chwili wstyd przerodził się w złość, lecz Batu wciąż milczał. Tacy sami ludzie zabili ojca, mówiła matka. Czemuż więc mieliby się przejmować życiem jego syna – łachmaniarza? 
– Jesteś niemową? – zapytał Ugedej, uśmiechając się z jakiegoś powodu.
– Nie jestem – wymamrotał w odpowiedzi Batu. Jeden z wojowników sięgnął w głąb siodła i po chwili zaskoczony chłopak zatoczył się po ciosie kolczą rękawicą w skroń. 
– Nie jestem, p a n i e – poprawił wojownik bez podnoszenia głosu. 
Batu zadrżał. Zapiekło go ucho, ale dostawał już gorsze cięgi. 
– Nie jestem niemową, panie – odparł, starając się usilnie zapamiętać twarz wojownika. 
Ugedej rozprawiał o chłopaku, jakby go tam w ogóle nie było. – A więc to nie tylko opowieści. Masz twarz mojego brata, poza tym dorównałeś już wzrostem mojemu ojcu. Ile masz lat, chłopcze? 
Batu stał nieruchomo, próbując zebrać się w sobie. Czasami w głębi serca zastanawiał się, czy aby opowieści matki o pozycji, jaką zajmował jego ojciec, nie były przesadzone. Nagle wszystko miało okazać się jasne. 
– Piętnaście – odparł, dodając pospiesznie – panie – gdy zobaczył, że wojownik ponownie nachyla się w siodle. Po satysfakcjonującej odpowiedzi mężczyzna zaniechał swego zamiaru i tylko z zadowoleniem przytaknął. 
Ugedej zmarszczył brwi. – Jesteś za stary. Żeby zostać dobrym łucznikiem, trzeba rozpocząć naukę w wieku siedmiu, ośmiu lat. – Raptem uśmiechnął się na widok zmieszanej miny Batu, zadowolony z osiągnięcia zamierzonego celu. – Mimo wszystko będę ci się przyglądał. Zameldujesz się jutro u generała Dżebego. Jego obóz leży o sto mil stąd w kierunku północnym, niedaleko wioski pod urwiskiem. Dasz radę go odszukać? 
– Ale ja nie mam konia, panie – odparł Batu. 
Ugedej spojrzał na wojownika, który uderzył go rękawicą, ten w odpowiedzi wzniósł oczy ku niebu i zsiadł z wierzchowca, wkładając wodze do rąk Batu. 
– Mam nadzieję, że przynajmniej umiesz jeździć? – rzucił wojownik. 
Oniemiały z wrażenia Batu przejął wodze i poklepał konia po masywnym karku. Nigdy wcześniej nie dotykał tak wspaniałego wierzchowca. 
– Tak, umiem. 
– Dobrze. Ta klacz nie należy do ciebie, zrozumiano? Zaprowadzi cię na miejsce, a potem weźmiesz sobie jakiegoś starego kuca i zwrócisz ją mnie. 
– Nie znam twojego imienia – rzekł Batu.
– Alkhun, chłopcze. Zapytaj o mnie w Karakorum, tam wszyscy mnie znają.
– Tym mieście?– zapytał Batu. Słyszał opowieści o kamiennych budowlach, wznoszonych rękami miliona robotników, ale jak do tej pory nie dawał im wiary. 
– Chwilowo to bardziej obóz niż miasto, ale sytuacja szybko się zmienia – odparł Alkhun. – Możesz odesłać mi konia którymś ze zwiadowców, tylko powiedz mu, że ma się z nią delikatnie obchodzić. Jeśli zobaczę ślady bata na jej sierści, osobiście złoję ci skórę. Witaj w armii, chłopcze. Mój pan Ugedej ma dla ciebie plany. Nie waż się go rozczarować.  

Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
    

Komentarze