"Władcy łuku" Conn Iggulden

Po blisko półtorarocznej przerwie ponownie zanurzyłam się w świat azjatyckich stepów i bezwzględnych realiów panujących wśród mongolskich jurt. A wszystko to za sprawą Władców łuku, drugiego tomu świetnego cyklu Zdobywca, będącego zbeletryzowaną biografią Dżyngis Chana i historią narodzin jego imperium.

Poprzedni tom poświęcony był przede wszystkim wczesnej młodości Dżyngisa, wówczas noszącego jeszcze imię Temudżyn, i jego żmudnej, ale i krwawej drodze najpierw ku przetrwaniu, a potem realizacji pozornie niemożliwego zadania - zjednoczenia rozproszonych mongolskich plemion. We Władcach łuku widzimy już końcowy efekt tych działań – pod dowództwem przedsiębiorczego i bezwzględnego Mongoła znajduje się już dziesięć najważniejszych plemion. A czemu ma służyć zgromadzenie takiej ilości wojowników i ich rodzin? Skutecznym podbojom oczywiście. Na pierwszy ogień zaś ma trafić znienawidzone Cesarstwo Kinów (Chiny), które do tej pory skutecznie opierało się sporadycznym atakom ze strony koczowników.

Drugi tom w niczym nie ustępuje pierwszemu pod względem zarówno rozmachu, z jakim autor kreśli obraz mongolskiej wizji świata, jak i realizmu wydarzeń i zgodności z historycznymi faktami. Z jednej strony mamy więc możliwość poznania codziennego życia w hordzie, brutalnego i pozbawionego skrupułów, gdzie liczy się prawo silniejszego, a słabi nie mają najmniejszych szans, niezależnie od swego pochodzenia. Widać to zwłaszcza w sposobie wychowywania dzieci, który współczesnego rodzica może przyprawić o spazmy przerażenia.

Z drugiej strony przedstawiona jest pierwsza potężna kampania wojenna prowadzona przez Dżyngisa, będąca jednocześnie testem, czy zjednoczenie wszystkich plemion zda egzamin. Najpierw skuteczny atak na Królestwo Xixia, wasalskie państwo odgradzające Cesarstwo Kinów od mongolskich stepów, a potem szeroko zakrojoną, kilkuletnią kampanię na kińskie miasta i wsie. Uwagę przykuwają nie tyle nawet opisy bitew, co działania je poprzedzające, jak wysyłanie szpiegów, mających za zadanie poznać działania wroga od wewnątrz. Doprowadza to do interesującego zderzenia tak odmiennych kultur stepowych koczowników i „cywilizowanych” Kinów. Całkowicie różne podejście do życia i wyznawane wartości sprawiają, że ich wzajemne porozumienie jest właściwie niemożliwe.

W dość obszernym posłowiu Iggulden wyjaśnia, które z przedstawionych przez niego wydarzeń oparte zostały na potwierdzonych faktach, a w których pozwolił sobie na drobne własne interpretacje. I trzeba przyznać, że pieczołowitość, z jaką dochował wierności historii, naprawdę robi wrażenie. Dotyczy to zarówno głównych wydarzeń, jak i incydentów, jak chociażby niemalże udany atak kińskich skrytobójców na Dżyngisa. Tym bardziej też zachęca do sięgnięcia po kolejne tomy i poznania dalszego ciągu tej historii.


Przy okazji recenzji Narodzin Imperium, wspominałam, że Iggulden porównywany jest do Bernarda Cornwella i nie jest to stwierdzenie na wyrost. Władcy łuku tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że to autor, na którego warto zwrócić uwagę, a już na pewno zdecydowanie warto sięgnąć po cały cykl Zdobywca.


Przeczytaj również:


Za tę fascynującą podróż po mongolskich stepach serdecznie dziękuję Wydawnictwu Papierowy Księżyc.

Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
    

Komentarze