"Cuda wianki. Legenda ludowa" Karolina Derkacz

Uwielbiam powieści nawiązujące do słowiańskiej mitologii, dlatego od razu zwróciłam uwagę na powieść Legenda ludowa, otwierającą trylogię Cuda wianki autorstwa Karoliny Derkacz. Przeczytałam ją i mam z nią spory problem. Niby potencjał jest, a jednak całość wypadła przeciętnie i po kolejne tomy nie sięgnę.  


 

Akcja toczy się na głębokiej polskiej prowincji, w wiosce Wisłowice, gdzie mimo całkiem współczesnej daty w kalendarzu, zwyczaje i mentalność mieszkańców zatrzymały się tak z kilkaset lat wcześniej. Nikomu to jednak nie przeszkadza - wojsławiczanie żyją po swojemu i we własnym gronie załatwiają wszelkie problemy. Nie lubią, gdy ktoś z zewnątrz miesza się w ich sprawy, traktując zewnętrzny świat i wszelkie nowinki technologiczne (z telefonami na czele) za kwintesencję zła. Jednak gdy w wiosce dochodzi do napadów na młode dziewczyny, a ślady wskazują na nieludzką naturę mordercy (gremialnie panuje zgoda, że to wilkołak), do akcji wkracza człowiek z Miasta, prokurator, który zdecydowanie naoglądał się zbyt wiele amerykańskich filmów klasy B i próbuje wzbudzać respekt machając bronią, krzycząc i zachowując się jak słaba wersja teksańskiego macho. 

 

Jak czytamy na okładce książki, Legenda ludowa jest “cudownie absurdalnym połączeniem kryminału, fantastyki i słowiańskich wierzeń ze swojskością polskiej prowincji i wybornym humorem”. Bazując na tej informacji oczekiwałam lekkiej komedii, powieść okazała się jednak nie tyle komedią, co dość toporną parodią z aspiracjami do satyry. A przynajmniej ja to tak odbieram – na portalu LC mnóstwo jest entuzjastycznych opinii, więc możliwe, że po prostu moje poczucie humoru niekoniecznie zgrywa się z tym autorki i innych czytelników. 

 

Podczas lektury nie spodobało mi się kilka rzeczy. Po pierwsze, wspomniany już dowcip, według mnie wcale nie lekki i przyjemny (chociaż prawdziwie zabawne momenty też się tu pojawiają), a raczej ciężki i nasuwający skojarzenia ze komediami filmowymi klasy B z lat 80. i 90. Po drugie, słabo wypadają bohaterowie, którzy są sztampowi i schematyczni, a przy tym żaden z nich nie wzbudza prawdziwej sympatii (może poza Zielarką i grabarzem, ale to już postaci drugoplanowe). Każdy reprezentuje przerysowane ucieleśnienie jakiejś przywary, więc może taki był zamysł, ale nawet jeśli, to ja tego nie kupuję. Wreszcie po trzecie, fabuła nie wciąga. Nawet wątek tajemniczych napaści jakoś nie działa pobudzająco ani na wyobraźnię, ani na ciekawość.  

 

A przede wszystkim nie przemawia do mnie sama kreacja świata - nieprzemyślana, chaotyczna i niespójna. Mamy współczesne czasy, a przy tym bohaterów biegających w chodakach, bojących się telefonu (stacjonarnego, o komórkach nikt tu nawet nie myśli). I to nie tak, że nie mają kontaktu z zewnętrznym światem, bo mają. A przy tym nikogo nie razi spalinowa miotła, którą pomyka sobie w najlepsze Zielarka (po co magia, skoro działają takie nowinki technologiczne, prawda?). Elementy fantastyczne są generalnie powtykane zupełnie “od czapy”, a za całkowite nieporozumienie uważam [SPOILER] sposób przedstawienia postaci wilkołaka, gdy ten ostatecznie się ujawnia. 

 

Legenda ludowa miała potencjał, bo sam pomysł jest ciekawy. Mam żal o niewykorzystanie tak zapowiadanych w opisie elementów słowiańskich wierzeń, bo tych jest tu jak na lekarstwo i poza faktem, że mamy do czynienia z bardzo BARDZO prowincjonalną polską wsią, to jakoś tej słowiańszczyzny nie widać za dużo. Zwłaszcza że sama postać wilkołaka dla słowiańskich wierzeń akurat nie jest typowa ani charakterystyczna. 

 

Mówiąc krótko, jestem rozczarowana, a po drugi tom nie sięgnę.  


Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)

Komentarze