"Dom stu szeptów" Graham Masterton

Mam słabość do powieści Grahama Mastertona. Do niego samego również - mimo że na koncie ma kilkadziesiąt naprawdę ryjących głowę horrorów i krwawych thrillerów nasączonych często brutalną erotyką, prywatnie zdaje się przesympatycznym, ciepłym człowiekiem, w dodatku nieukrywającym sympatii w stosunku do Polski i Polaków.  

 


Dom stu szeptów to najnowsza pozycja w dorobku Brytyjczyka. Pozornie kolejna historia o nawiedzonym w domu, w praktyce nie do końca daje się zaszufladkować, ponieważ obok elementów grozy mamy tu również elementy fantastyczne, którym bliżej będzie do science fiction niż horroru. Ale więcej nie zdradzę, aby nie wyprzedzać faktów i nie psuć elementu zaskoczenia. 

 

Powieść zaczyna się naprawdę dobrze i klimatycznie. Po zagadkowej śmierci ojca, do tytułowego domu, będącego tak naprawdę kilkusetletnią rezydencją z czasów Tudorów, przyjeżdżają jego dorosłe już dzieci z własnymi rodzinami. Ze względu na trudny charakter mężczyzny nie utrzymywali z nim bliskich kontaktów, rzadko też odwiedzali dom. Teraz muszą podjąć decyzję, co zrobić z nieruchomością.  

 

Gdy dorośli dyskutują, pięcioletni synek jednego z braci bawi się w zakamarkach domu. Wkrótce okazuje się, że nigdzie go nie ma. Wezwana na miejsce policja oraz ekipa poszukiwawcza także nie może go nigdzie odnaleźć. Psy tropiące nie podejmują żadnego tropu, lecz jednocześnie reagują panicznym strachem na każdą próbę wprowadzenia ich do środka domu. Jakie tajemnice skrywają jego mury? Co się stało z małym Timmym? I czy obecne wydarzenia mają związek ze śmiercią poprzedniego właściciela domu? 

 

Jak wspomniałam, początek czyta się rewelacyjnie. Dostajemy klimatyczną posiadłość, mroczną tajemnicę i niepokojącą atmosferę, która gęstnieje z każdą stroną. Aż w końcu... nie tylko przestaje gęstnieć, a wręcz staje się coraz bardziej rozwodniona. To nie pierwsza już powieść Mastertona, w której mamy do czynienia z podobną sytuacją, gdy zaczynamy się nieziemsko bać, po czym w połowie lektury napięcie ulatuje, groza jest raczej symboliczna, a niektóre pomysły autora nas nie przekonują. A mimo to i tak czytamy do końca. Dlatego nie mogę stwierdzić, że jestem bardzo rozczarowana – sięgając po książki autora wiem, na co się piszę i jestem tego w pełni świadoma. 

 

Dom stu szeptów to dosyć paradoksalnie powieść typowa dla Masterona, ale i różniąca się od jego innych horrorów. Autor stworzył nastrój grozy, który pobudza wyobraźnię, wykreował kilka niezłych postaci i udowodnił, że jego kreatywności absolutnie niczego nie brakuje. Podobnie też jak w większości jego książek, tak i tutaj trup ściele się naprawdę krwawo - jeśli ktoś ginie z ręki Grahama Mastertona, możecie być pewni, że wiele z niego nie zostaje. W przeciwieństwie jednak do tego, do czego nas przyzwyczaił, tym razem trupów nie ma tu tak wiele. Nie ma również epatowania seksem, co jest jedną z charakterystycznych cech powieści Brytyjczyka. Przyjemna niespodzianka. 

 

Podsumowując, Dom stu szeptów zaczyna się świetnie, kończy nieco słabiej, niemniej jest to przyjemna lektura dla fanów lekkiej grozy. I zapewne również pozycja obowiązkowa dla fanów pisarza.  


Za egzemplarz książki do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu Albatros.

Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)

Komentarze