"Drzwi do lata" Robert A. Heinlein

Każdy kociarz doskonale zdaje sobie sprawę, że kot to nie ktoś więcej niż tylko domowy pieszczoch. Potrafi poznać się na człowieku, docenić tego ze szczerymi intencjami i natychmiast wyczuć skrywany fałsz. I prawie zawsze kroczy własną ścieżką, potrafiąc namieszać w życiu właściciela, bądź wyprowadzić je na prostą. 



Drzwi do lata to jedna z najnowszych odsłon serii Wehikuł czasu, doskonale przy tym do niej pasujący zarówno ze względu na postać autora, jak i fabułę. I kolejna cegiełka, która buduje moją sympatię dla cyklu. 

Grudzień 1970 roku. Dan Davis, genialny wynalazca i inżynier, dochodzi do wniosku, że ma już dość. Jego narzeczona i wspólnik oszukali go i wyrzucili z firmy, której sukces zbudowały jego własne projekty i ciężka praca. Zdesperowany i zrezygnowany, Dan postanawia uciec od rzeczywistości, ale w sposób dosyć nieoczekiwany – decyduje się skorzystać z reklamowanego przez towarzystwa ubezpieczeniowe Długiego Snu, czyli ściśle nadzorowanej hibernacji. Mężczyzna ma zamiar przespać trzydzieści lat, a następnie cieszyć się życiem dzięki zyskom z poczynionych inwestycji. Jednak nie wszystko idzie zgodnie z planem... 

Powieść powstała w 1956 roku, dlatego Heinlein niejako w podwójny sposób wybiegał w przyszłość. Opisywana przez niego rzeczywistość z początku lat siedemdziesiątych już właściwie była krokiem w nieznane, natomiast przedstawione w dalszej części książki lata 2000-2001 to już czyste science-fiction. Lubię sięgać po klasykę gatunku, choćby po to, by przekonać się, jak pisarze wyobrażali sobie przyszłość, która jest naszą teraźniejszością, bądź wręcz przeszłością, jak jest to w tym przypadku. I chociaż kilka z przypuszczeń częściowo można nazwać wizjonerskimi, to jednak technologia rozwinęła się w innym kierunku niż podejrzewał autor. 

Mimo wszystko powieść absolutnie nie trąci myszką, mimo że sam bohater bywa niestety naiwny i przerażająco ufny. Na szczęście do czasu. Kiedy przejmuje stery nad własnym życiem, w pełni wykorzystuje możliwości, jakie zapewnia mu twórczy umysł. 

Zapytacie, gdzie wspomniany na początku kot. Ano jest i pełni tu rolę nie tylko niebanalną, co wręcz kluczową. Po przeczytaniu krótkiego wstępu, nie zawaham się też stwierdzić, że Drzwi do lata są swego rodzaju hołdem złożonym przez Heinleina własnemu kotu, będącego inspiracją nie tylko do postaci powieściowego Pete’a, jak i do tytułu tej historii. 

Podsumowując, lektura książki zajmuje raptem jeden wieczór i jest to wówczas wieczór bardzo udany. To ciepła i przyjemna, miejscami poruszająca opowieść, która zapada w pamięci bardziej niż niektóre ze współczesnych tomiszczy, liczących setki stron, lecz pozbawionych tego “czegoś”. O większości z nich zapomnimy już za kilka miesięcy, a do historii takich jak ta warto wrócić nawet siedemdziesiąt lat po jej premierze, a to mówi chyba wystarczająco wiele.


Za możliwość przeczytania książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Rebis.  

Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
   

Komentarze