"Uniesienie" Stephen King

Castle Rock to nie jest dobre miejsce do życia. Swego czasu działał tu „Sklepik z marzeniami”, siał zgrozę oszalały bernardyn znany jako „Cujo”, a pewien szanowany mieszkaniec odkrył swoją „Mroczną Połowę”. Odniesienia do fikcyjnego miasteczko można znaleźć w kilkunastu powieściach i opowiadaniach Kinga, nie inaczej jest też w jego najnowszej książce, „Uniesieniu”.



Castle Rock to jedynie pozornie zwykłe, prowincjonalne i senne miasteczko. Gdy przyjrzymy mu się bliżej, dostrzeżemy pod ugładzoną fasadą morze hipokryzji, zawiści i niskich instynktów. Tolerancja wobec inności jest tu towarem deficytowym – albo dopasowujesz się do reszty, albo cię zniszczą. Można wręcz odnieść wrażenie, że to właśnie te skłębione negatywne emocje przyciągają to, co nadprzyrodzone i najczęściej złe.

Castle Rock otrzymuje tym razem szansę na zmianę, a jego mieszańcy szansę na odkupienie win. Tylko czy z niej skorzystają? Wszystko zaczyna się od dnia, gdy niejaki Scott Carey odkrywa, że stracił na wadze. Biorąc pod uwagę jego 1,90 m wzrostu i dobre ponad sto kilogramów masy byłaby to dobra wiadomość, problem w tym, że mężczyzna traci wagę, w ogóle nie zmieniając swojego wyglądu. Co więcej, nie ma znaczenia, jak bardzo obciąży swoje kieszenie – nawet z ciężkimi hantlami jego waga pokazuje dokładnie taką samą wartość, gdy wskakuje na nią na golasa. I z dnia na dzień jej ubywa.

Zaniepokojony Carey udaje się do swojego przyjaciela, emerytowanego lekarza, który bezradnie rozkłada ręce – do tej pory nie zdarzył się taki przypadek w historii całej medycyny. Co będzie, gdy proces się nie zatrzyma i waga dojdzie do zera? Na szczęście Scott dostrzega jeden pozytyw – wraz ze spadkiem wagi, robi się lżejszy nie tylko fizycznie – opuszczają go troski, które do tej pory go przygniatały. A przekonany o tym, że jego koniec nadejdzie już wkrótce, postanawia pomóc swoim sąsiadkom, od których innych mieszkańcy Castle Rock definitywnie się odwrócili.

Motyw niekontrolowanej utraty wagi pojawił się już w innej powieści Kinga, „Chudszym”, stąd też niektórych fanów pisarza zaniepokoił opis „Uniesienia”, sugerujący podobną fabułę, czyli innymi słowy odgrzewanego kotleta. Na szczęście to podobieństwo jest tylko pozorne. Obydwie książki znacząco różnią się zarówno klimatem, jak i wydźwiękiem, i oczywiście samą realizacją pomysłu.

Przede wszystkim, „Uniesienie” nie jest horrorem. Owszem, są tu elementy fantastyczne, stanowią one jednak pretekst do tego, by poruszyć problem społeczny i po prostu opowiedzieć dobrą historię. Bo tego Mistrzowi z pewnością nie można odmówić. Zresztą, nie oszukujmy się, zapewne jest on w stanie opowiedzieć w zajmujący sposób instrukcję obsługi pralki.

Mimo że zostało wydana jako samodzielna pozycja, „Uniesienie” nie jest powieścią, a rozbudowanym opowiadaniem, bądź – jak ktoś woli – nowelą. Czyta się je błyskawicznie – jeden wieczór i macie lekturę za sobą. Czy tak niewielka objętość pozostawia niedosyt? O dziwo nie, chociaż trochę żałuję, że nie otrzymujemy wyjaśnienia przyczyn, dla których cała ta historia przydarzyła się właśnie Scottowi.


Mówiąc krótko, najnowsza książka Stephena Kinga to pozycja krótka, ale w pełni satysfakcjonująca. Podnosi na duchu i pokazuje, że w tych paskudnych współczesnych czasach dobrze jest patrzeć dalej niż na czubek własnego nosa. Polecam.

Za egzemplarz książki do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu Albatros.

Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
    

Komentarze