"Manitou" i "Zemsta Manitou", czyli powrót po latach do horrorów Grahama Mastertona

W czasach późnolicealnych zaczytywałam się w horrorach Grahama Mastertona. Teraz zdecydowanie wolę jego thrillery, ale czekając na kolejny tom o nadkomisarz Katie Maguire postanowiłam odświeżyć jeden z najsłynniejszych cykli Brytyjczyka, Manitou. Spotkanie po latach wprawdzie nie wywołało gęsiej skórki, ale momenty grozy były.


Głównym bohaterem cyklu jest Harry Erskine, samozwańczy jasnowidz, któremu przychodzi zmierzyć się z duchem potężnego indiańskiego szamana, Misquamacusa. Trzysta lat po swojej śmierci czarownik odradza się, by zemścić się na Białych, którzy zniszczyli jego ziemie i wybili lud. Aby tego dokonać sięga ku najciemniejszym siłom, nie patrzy też na ofiary, jakie po drodze zostawia. Harry z pomocą współczesnego szamana, Śpiewającej Skały, za wszelką cenę stara się mieszać mu szyki. Z mniejszym lub większym powodzeniem.

Tak można by pokrótce streścić nie tylko cały cykl, ale i poszczególne jego części, ponieważ w gruncie rzeczy opierają się na tym samym pomyśle. Czy to źle? Nie do końca, zwłaszcza że w każdym tomie autor bazuje na nieco innym obliczu grozy. Podobnie, jak stworzony przez siebie bohater – z mniejszym lub większym powodzeniem.

Otwierająca cały cykl powieść Manitou jest nie tylko najmniejszą objętościowo, ale i niestety najsłabszą. Stanowi aperitif przed daniem głównym. Masterton wprowadza tu wszystkie kluczowe dla historii postaci, sama intryga zaś rozwija się dosyć szybko i równie szybko kończy. Chociaż muszę przyznać, że sam początek jest dosyć niesamowity. Wyobraźcie sobie, że pewnego dnia odkrywacie na szyi dziwne zgrubienie, które zdaje się rosnąć z każdą godziną. Wróć, nie zdaje, a naprawdę rośnie, jednocześnie wysysając z Was całą energię i sprowadzając do roli biernego żywiciela. A to dopiero początek… Więcej nie zdradzę.

Duch Manitou przynajmniej do 1/3 swojej objętości okazał się świetnym horrorem i przyznaję, że trochę żałowałam, że zdecydowałam się zacząć lekturę nocą, gdy wszyscy już spali. Początek lekko zbija z tropu. Nie ma tu Erskine’a, nie pojawia się żaden ogarnięty żądzą zemsty Indianin. A jednak coś się dzieje. Spokojne życie pewnego małżeństwa wywraca się do góry nogami, gdy kilkuletni synek zaczyna nie tylko słyszeć dziwne głosy, ale i z nimi rozmawiać. Jeśli lubicie historie o duchach, to powinno Wam się spodobać.

Nie ma co się oszukiwać, że Manitou to proza ambitna. Mało tego, Masterton to nie King, a powyższym powieściom daleko do książek Mistrza. A jednak mają w sobie coś, co sprawia, że czyta się je z prawdziwą przyjemnością (zakładając oczywiście, że nie przeszkadza Wam klimat grozy i brutalne, czasem wręcz odstręczające opisy zadawania śmierci). Te ostatnie to zresztą jeden z punktów charakterystycznych dla twórczości Brytyjczyka, o czym doskonale wiedzą wszyscy jego fani.

Podoba mi się jeszcze jedna kwestia, chociaż nie wiem, czy w pełni przez autora zamierzona. Wprawdzie Erskine jest tu głównym i teoretycznie jak najbardziej pozytywnym bohaterem (osobiście uważam, że równie mocno co pozytywnym to także irytującym), a Misquamacus tym Złym przez wielkie Z, a jednak nie można w pewnym momencie nie poczuć wobec tego ostatniego współczucia. I do pewnego stopnia go zrozumieć. Zbrodnie wyrzucone podczas podbijania i kolonizowania Ameryki są właściwie niewyobrażalne, czy można więc dziwić się potrzebie zemsty? Tak więc, podział na Dobro i Zło niby jest tu jasno wytyczony, ale jednocześnie Masterton nieco rozmazuje tę granicę do bieli i czerni dorzucając trochę odcieni szarości.

Podsumowując, odświeżenie początku cyklu wypadło na plus, mimo że nie obraziłabym się wcale, gdyby lektura obydwu powieści bardziej mnie wystraszyła. Zobaczymy, jak poradzą sobie z tym kolejne tomy.


Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
    

Komentarze