"Stulecie trucicieli" Linda Stratmann

Atakuje z ukrycia, gdy ofiara niczego się nie spodziewa i w najczęściej w miejscu, gdzie atakowany czuje się najbezpieczniej - w domowym zaciszu. Może się okazać mężem, żoną lub przyjacielem. Nie atakuje wprost, a jednocześnie wywołuje śmierć w męczarniach. Oto on, truciciel.


Linda Stratmann przenosi nas do Anglii w XIX wieku, w którym społeczna obawa przed truciznami osiągnęła apogeum i to wcale nie bez powodu. Powszechna dostępność arszeniku, używanego w domach jako trutka na szczury oraz w rolnictwie, sprawiała, że w śmiertelną truciznę mogła bez powodu zaopatrzyć się nawet osoba biedna, czasem wręcz dziecko. Co więcej, za sprawą postępu w medycynie i nauce nieustannie odkrywano nowe środki, które można było wykorzystać w roli zabójczej wkładki. 

W każdym rozdziale można przeczytać o kilku lub kilkunastu sprawach. Wbrew powszechnej opinii, że trucizna to broń kobiet i tchórzy, ich bohaterami są ludzie tak różni od siebie i reprezentujący tak różne pozycje społeczne i motywacje, że trudno jest szukać dla nich punktu wspólnego. Poza wyborem narzędzia zbrodni oczywiście. Można więc przeczytać tu historie o lekarzach, którzy wykorzystywali swoją wiedzę medyczną, by truć przyjaciół i żony, by przejąć ich majątki oraz o służących dodających arszenik do obiadu dla całej rodziny, bo ich pracodawczyni zbyt często zwracała im uwagę. Są opowieści o zdesperowanych matkach zabijających siebie i dzieci, bo nie mogły ich wyżywić oraz o kobietach mordujących swoje dzieci, by bez „obciążenia” wchodzić w nowe związki. 

Poza poszczególnymi historiami autorka dużo uwagi poświęca także rozwojowi toksykologii i chemikom, którzy dokonywali w owym czasie przełomowych odkryć z tej dziedziny. Nie brak tu wtrąceń na temat różnorodnych teorii, które się wówczas pojawiały, łącznie z koncepcją o samoistnym wytwarzaniu się trucizn w organizmie człowieka. I chociaż oczywistym się zdaje, że badania na temat działania poszczególnych substancji i sposobów ich wykrywania były konieczne, bulwersuje sposób ich przeprowadzania na żywych zwierzętach. Stratmann ogranicza się wprawdzie do krótkich wtrąceń na ten temat, ale i one wystarczą, by zmrozić każdego miłośnika zwierząt. W jednej tylko sprawie, by sprawdzić, czy w pozostawionych na miejscu zbrodni próbkach znajduje się trucizna poddawano czasem eksperymentom nawet kilkadziesiąt zwierząt, które umierały w męczarniach…

Jedynym minusem publikacji jest pewna monotonność, która sprawiła, że mimo standardowej objętości (niecałe 300 stron) książki, jej lekturę musiałam sobie dawkować w kilku porcjach. Nie jest to jednak zarzut na tyle poważny, by odmawiać sobie sięgnięcia po nią, bo zdecydowanie warto to zrobić. A po skończonej lekturze pozostaje nam cieszyć się, że żyjemy w XXI wieku.

Za egzemplarz książki do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu RM.


Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
    

Komentarze