"Elegia dla bidoków" J.D. Vance

Elegia dla bidoków to prawdziwy fenomen ostatnich miesięcy. J.D. Vance porwał Amerykanów i wielu czytelników na całym świecie autobiograficzną historią, która z jednej strony przedstawia ziszczenie amerykańskiego snu, a z drugiej pokazuje ten fragment Stanów Zjednoczonych, o którym się nie mówi i któremu daleko do doskonałości.

Dawno już nie miałam takiego problemu z jednoznaczną oceną przeczytanej książki. W pełni rozumiem przyczyny spektakularnego sukcesu, jaki odniosła w USA, jednocześnie jednak pojawiają się w niej kwestie, które uwierają i zmuszają do bardziej krytycznego na nią spojrzenia.


Zacznijmy od tego, że opis i wiele entuzjastycznych recenzji wprowadza nieco w błąd. Na ich podstawie można oczekiwać lektury przełomowej, odkrywczej i nietuzinkowej. Ma ona pomóc w zrozumieniu współczesnej Ameryki i wyjaśnić przyczyny, dla których Donald Trump wygrał wybory prezydenckie. Nie do końca jest to prawda, natomiast znacznie więcej o zawartości książki mówi jej podtytuł: „Wspomnienia o rodzinie i kulturze w stanie krytycznym”.

J.D. Vance wychował się na terenie tzw. Pasa Rdzy, czyli północno-wschodniej części Stanów, gdzie dawniej królował ciężki przemysł, a obecnie szaleje bezrobocie, ubóstwo i szeroko pojęta degradacja. Ojczyzny "bidoków". Jego rodzinę wedle wszelkich standardów można by określić mianem patologicznej – nieustanne awantury z matką-lekomanką, regularnie fundującą dzieciom nowych „tatusiów” były na porządku dziennym. Ratunkiem dla Vance’a i jego siostry byli dziadkowie, ciepło nazywani przez nich Mamaw i Papaw, choć im także daleko było do ideału. Dziadek, niepijący alkoholik, wnukom wynagradzał piekło, jakie zgotował przed laty własnym dzieciom. Babcię, mimo że nie sposób nie pokochać jej czytając książkę, trudno do końca zaakceptować, gdy okazuje się, że do wnuczka potrafiła odezwać się słowami: „Morda w kubeł, siurku j*bany” (to nie moja radosna twórczość, a dosłowny cytat z książki, str. 189).

Dzieci i młodzież z otoczenia Vance’a były właściwie skazane na powielanie życia swoich rodziców. Życia pełnego przemocy i używek, najczęściej na koszt państwa. Ze wspomnień autora wynika bowiem, że problemy jego rodziny były na tyle powszechne w mieście (czy wręcz w całym regionie), z którego pochodził, że spotkanie w przyszłości z rodzinami, gdzie można było normalnie dyskutować, nie walczyć i nie wyzywać od najgorszych, było dla niego dość ciężkim szokiem. A jednak mimo całego społecznego obciążenia, udało mu się wyrwać. Wstąpił do marines, a potem na studia. Ukończył Yale, został prawnikiem, a potem dziennikarzem i pisarzem. Pokazał, że jest to możliwe, lecz w swojej książce wyraźnie zaznacza, jak było to trudne i nietypowe dla kogoś pochodzącego z jego okolicy.

Niewątpliwie Vance dokonał czegoś, z czego może być dumny i czym zasłużył na szacunek. Pokazał, że do spełnienia marzenia o amerykańskim śnie czasem wystarczy silna wola i szczęście w postaci rodzinnego wsparcia, w jego przypadku w postaci dziadków. Bardzo obrazowo pokazał swoją drogę z niemal samego dna na szczyt. Drogę, która wydaje się wręcz hollywoodzka. Jednak, wbrew zapowiedziom, nie wiąże się to z przełomową czy choćby nawet gruntowną analizą białej klasy robotniczej, z której się wywodzi. Przedstawienie trapiących ją problemów to jednak nieco za mało.

Nie byłam w stanie do końca sprecyzować, co mnie uwiera podczas lektury, aż dowiedziałam się, że autor startuje w wyborach do Senatu. Wtedy mnie olśniło, Elegia… w znacznej mierze przypomina rozbudowaną polityczną przemowę, mającą na celu przekonanie wyborców, że mają do czynienia z politykiem, który jest jednym z nich i który doskonale ich zrozumie, bo przecież dorastał w takim świecie i takiej rzeczywistości, jak oni sami. Z jednej strony jest to prawda, Vance faktycznie zna realia appalaskiej prowincji aż nazbyt dobrze. Z drugiej jednak strony, jest bardzo zachowawczy i nie podejmuje właściwie krytyki tego, co na krytykę zasługuje, zupełnie jakby nie chciał zrazić odbiorców. Tam, gdzie ewidentnie widać zachowania patologiczne, nie piętnuje tego naprawdę wyraźnie. Jednocześnie wielokrotnie podkreśla, że głos każdej jednostki ma znaczenie i każdy może świadomie wpływać na swoje życie i na to, co dzieje się dookoła. I to jest jak najbardziej w porządku, ale gdy w podtekście pojawia się wizja wyborów, nieco czuć tu agitacyjną demagogię. Podobnie można odczytać niekwestionowany zachwyt nad krajem , który – nawet jeśli jego mieszkańcy popełniają błędy – pozostaje „najlepszym i najbogatszym na świecie”. Do tego dochodzi podziw dla armii i entuzjastycznie deklarowany patriotyzm autora.


Podsumowując, Elegia dla bidoków to lektura warta poznania, choć trudno bezkrytycznie przyjąć punkt widzenia oraz intencje jej autora. Pokazuje oblicze Ameryki, jakie rzadko widać w filmach. Przedstawia nierówny dostęp do edukacji i możliwości w kraju, gdzie podobno każdy jest równy i może wszystko. Jednocześnie to przede wszystkim autobiografia J.D. Vance’a niż reprezentatywny obraz całej grupy społecznej, nie wspominając już o jakiejkolwiek jej analizie.

Za egzemplarz książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Marginesy.

Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)