Frankenstein, Mary Shelley

Od kilku lat Frankenstein był jednym ze źródeł moich literackich wyrzutów sumienia. Niewielki objętościowo i należący, bądź co bądź, do klasyki literatury, zawsze oddawał pole innym lekturom. Na szczęście na scenę wkroczyło nowe wydanie książki w oryginalnej wersji językowej, co dało mi pretekst do upieczenia dwóch pieczeni na jednym ogniu – nadrobienia lektury i sprawdzenia swojej znajomości języka obcego.

Wbrew obiegowej opinii utrwalonej przez liczne ekranizacje filmowe nie jest to opowieść o potężnym, krwiożerczym monstrum, które powołał do życia szalony naukowiec (gwoli ścisłości Frankenstein nie jest też imieniem stwora, aż do końca bezimiennego). To historia jego stwórcy, utalentowanego Victora Frankensteina, który jako młody student, obdarzony rozbuchaną ambicją i pasją, odkrył tajemnicę życia i śmierci, i zapragnął rzucić wyzwanie Bogu i naturze. Dopiero po stworzeniu odrażającej z wyglądu postaci, do mężczyzny dociera, czego naprawdę dokonał. Przerażony porzuca efekt swego eksperymentu na pastwę losu, nie podejrzewając nawet, że konsekwencje tego czynu będą bolesne i krwawe.

Aby lepiej zrozumieć przesłanie powieści warto zerknąć na pierwotny tytuł oryginału, którego próżno szukać w nowszych wydaniach. Frankenstein Or, the Modern Prometheus (Frankenstein, czyli współczesny Prometeusz) dość jednoznacznie sugeruje rolę tytułowego bohatera, który na podobieństwo mitycznego Prometeusza tworzy nowego człowieka. Jednak w odróżnieniu od niego, nie tylko nie zamierza ponosić konsekwencje tego czynu, lecz natychmiast po akcie stworzenia odwraca się od swego dzieła i wypiera się go. Nie zajmują go pytania natury moralnej, czy to co zrobił jest właściwe, a brzemię odpowiedzialności przyjdzie mu zrozumieć dopiero później i to w najgorszy z możliwych sposobów.

Sam potwór jest tu postacią tragiczną – obdarzony ludzkimi uczuciami, lecz odrażającą fizjonomią, jest odrzucony nie tylko przez swego stwórcę, ale też wszystkich ludzi, którzy stają na jego drodze. To właśnie poczucie niezasłużonej krzywdy i niesprawiedliwości oraz dojmująca samotność sprawiają, że w miejsce jego otwartości, empatii i współczucia dla świata pojawiają się ślepa nienawiść, potrzeba niszczenia i pragnienie zemsty. Czy można do końca winić go za jego czyny? Czy może większa odpowiedzialność spoczywa na tym, który powołał go do życia, a potem pozostawił nieprzystosowanego do otaczającego go świata, nie zajmując się dalej jego losem.

Frankenstein jest więc nie tylko gotycką powieścią grozy, lecz również (a może przede wszystkim) historią samotności, niezrozumienia i odpowiedzialności za własne czyny. Stanowi też ostrzeżenie przed zabawą w Boga i nadmiernym zadufaniem we własne siły i możliwości.

Pisząc Frankensteina Mary Shelley miała zaledwie dziewiętnaście lat. Biorąc to pod uwagę, powieść naprawdę zasługuje na uznanie ze względu na podjętą przez nią tematykę oraz poruszone problemy. Z drugiej strony, trudno jest udawać, że jest to książka naprawdę wybitna, bowiem wiele nieścisłości czy wręcz absurdalnych rozwiązań rzuca się w oczy nawet bardzo pobłażliwemu czytelnikowi. Do tych najistotniejszych należy chyba fakt, że stworzone przez Frankensteina monstrum bardzo szybko nie tylko nauczyło się mówić pięknym, poetyckim wręcz językiem, ale też na podstawie podsłuchanych lekcji opanowało umiejętność czytania w stopniu od razu pozwalającym czytać Raj utracony Miltona. Niemniej, jest to jedna z tych powieści, które stały się kluczowe w rozwoju powieści gotyckiej i literaturze grozy.

Sięgając po Frankensteina wybrałam wersję w oryginale, które ukazała się nakładem nowego wydawnictwa Ze Słownikiem, mającego w swojej ofercie przede wszystkim wartą poznania klasykę. O formie książek pisałam kilka dni temu (tutaj), dlatego teraz skupię się na kwestiach czysto praktycznych. Osoby sięgające po powieści w języku angielskim powinny mieć na uwadze, że książki powstałe dwieście lat temu znacznie różnią się w odbiorze od tych współczesnych, próżno szukać w nich potocznych, współczesnych kolokwializmów, a słownictwo może okazać się dosyć trudne. Niby to oczywistość, ale mimo wszystko nie wszyscy o tym pamiętają. Nie ukrywam, że podczas lektury powieści dołączony do niej słowniczek wielokrotnie mi się przydał, mimo że obiektywnie swój angielski plasuję na poziomie zaawansowanym, dlatego cieszę się, że sięgnęłam po książkę właśnie w tej wersji. Oszczędziło mi to mozolnego grzebania w słowniku bądź sięgania po telefon, by sprawdzić niejasne wyrażenia.

Podsumowując, jestem bardzo zadowolona z lektury w takiej formie. Cieszę się, ze miałam możliwość kontaktu z językiem na poziomie wykraczającym poza codzienną dawkę newsów, a jednocześnie czuję satysfakcję, że Frankenstein nie będzie mi już dłużej ciążył na sumieniu.


 Za egzemplarz książki do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu Ze Słownikiem.

Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
    

Komentarze