"Battle Royale" Koushun Takami

Dobrze wiecie, że kiedy coś chce się zapamiętać, najlepiej jest to zapisać. Napiszcie więc: “Będziemy się zabijać”. Trzy razy. 

 

To miała być zwykła klasowa wycieczka. Wyjazd skończył się jednak zanim na dobre się rozpoczął - cała klasa gimnazjalistów jednej ze szkół Republiki Wielkiej Azji Wschodniej została uprowadzona i wcielona do programu, który totalitarny rząd wykorzystuje do podsycania w społeczeństwie atmosfery strachu i nieufności. Podobnie jak inni wybrani z poprzednich lat, tak i obecni uczniowie zostają przewiezieni na zamknięty obszar, w tym przypadku niedużą wyspę. Każdy losowo zostaje wyposażony w broń i pozostawiony sam sobie. Mają jeden cel - zabić się nawzajem, bowiem wyspę może opuścić tylko jedna osoba – jedyna, która przeżyje. 

 


Początkowo nastolatkom trudno jest pogodzić się z rzeczywistością, jednak już wkrótce przekonują się, że tak naprawdę nie znają się nawzajem i nie są wstanie przewidzieć, który z dawnych kolegów i koleżanek jest godny zaufania, z kto może im strzelić z plecy. Niektórzy ulegają panice, uciekając bądź strzelając na oślep w kierunku każdego dochodzącego z krzaków szelestu. Inni decydują się po prostu przetrwać jak najdłużej, nie atakując nikogo, ale bez wahania stając do obrony. Jeszcze inni wcielają się w role drapieżników, stawiając zwycięstwo i chęć przetrwania ponad wszystko. 

 

Do tej pory wielbiłam wydawnictwo Vesper głównie za rewelacyjne powieści grozy, teraz doszedł kolejny powód do sympatii – wznawianie takich perełek. Powieść Koushuna Takamiego ukazała się już pod koniec lat 90. XX w. Sama polowałam na nią od blisko sześciu lat, gdy tylko o niej usłyszałam. Teraz mamy ją na wyciągnięcie ręki i to w świetnym wydaniu z rewelacyjnymi grafikami autorstwa Macieja Kamudy które mi osobiście kojarzą się z filmami Tarantino, który swoją drogą ekranizację powieści zalicza do swoich ulubionych filmów. 

 

Battle Royale to solidna, blisko 800-stronicowa cegiełka wypełniona makabrą, ale którą czyta się - w znacznej mierze - naprawdę dobrze. Grę rozpoczyna czterdzieścioro uczniów, kończy ją jeden. Autor wybrał grupę kilkorga postaci, które wiodą prym, lecz jednocześnie pozwala przyjrzeć się bliżej każdemu uczestnikowi. Chociaż trzeba przyznać, że zwykle postaci poboczne są przywołane głównie po to, by pokazać ich śmierć... 

 

Nie jest to przy tym zwykła siekanka. Zagłębiamy się w psychikę bohaterów, z których każdy reaguje na dramatyczną sytuację w odmienny sposób. Możemy obserwować zmiany, jakie w nich zachodzą oraz wewnętrzną walkę. Niektórzy chcę przetrwać za wszelką cenę, inni się poddają, nie potrafiąc udźwignąć konsekwencji tego, co muszą zrobić, by przeżyć i wyrzutów sumienia. 

 

To jest faszyzm, któremu się udało. Widział kto kiedy coś równie nikczemnego? I tak właśnie było – ten kraj był szalony. Nie chodziło tylko o tę jebaną grę; każdy, kogo przyłapano na zachowaniu uznanym za antyrządowe, był eliminowany. Władza nie wybaczała, nawet jeśli zarzut był fałszywy. Dlatego wszyscy drżeli przed karzącym ramieniem i byli jej całkowicie posłuszni, żyli tylko drobnym szczęściem dnia codziennego. 

 

Nieco przy okazji mamy także wgląd w totalitarny system państwa, które wyrosło w stworzonym przez autora świecie tuż po Drugiej Wojnie Światowej. Japonia przekształciła się we wspomnianą już Republikę Wielkiej Azji Wschodniej, w której po kilkudziesięciu latach nabiera na sile zamordyzm, a jednocześnie widać rozprężenie młodzieży, która nie mając wielkich perspektyw, pogrąża się w używkach, prostytucji i przestępczości. 

 

Nietrudno dostrzec zbieżności fabularne między Battle Royale a Igrzyskami Śmierci. Sam pomysł “zawodów” polegających na wzajemnym wykańczaniu przeciwników, czy proces ich prowadzenia z regularnym głośnym informowaniem uczestników o tym, kto zginął, a kto jeszcze jest w grze nasuwają bezpośrednie skojarzenie z powieścią Susanne Collins. Fakt, że Amerykanka napisała swoją trylogię dekadę po Japończyku wskazuje dosyć wyraźnie, kto był pierwszy, chociaż Collins zapewnia, że ani o Takamim, ani o Battle Royale nigdy nie słyszała... 

 

Mówiąc krótko, o ile nie są Wam straszne hektolitry krwi przelanej w powieści, warto sięgnąć! 



Za egzemplarz książki serdecznie dziękuję Wydawnictwu Vesper.


Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)

Komentarze