"Wężowy Język, tom 1" Łukasz Malinowski

Wężowy Język, tom 1, Łukasz Malinowski
Instytut Wydawniczy Erica, 2016
Powiadają, że ciągnie się za nim stado kruków żerujących na truchłach jego wrogów. Mówią, że jest biegły w składaniu strof, gdyż z łatwością przekuwa słowa na wersety na kowadle swojego języka. Prawią, że język ma rozdwojony niczym u węża, bo z jego ust zarówno mądrość wypływa, jak i słowa o zdradzie i podstępie. Opowiadają, że tworzyć potrafi jeno słowem, bo czynami sprowadza wyłącznie pożogę i śmierć.

Któż to taki? Ainar Skald oczywiście, wiarołomny, zdradziecki i chciwy, obdarzony niezwykłym wręcz talentem do wpadania w kłopoty i robienia sobie wrogów wszędzie, gdzie tylko stanie jego stopa. Pierwszy tom Wężowego języka to już czwarte spotkanie z wikingiem, który paląc za sobą mosty na ojczystej Północy i wywołując ogromne zamieszanie na Wschodzie, zmuszony jest obrać kurs na Południe, by tam szukać szczęścia, bogactw i pięknych kobiet.

Do Konstantynopola, bądź też bardziej z nordycka Miklagardu, Ainar przybywa nie jako zwykły wiking, a konung stojący na czele licznej kompanii. Jego głównym celem jest to, co prawdziwi drengowie lubią i robią najlepiej – szybka napaść i bogaty łup. Na miejscu okazuje się jednak, że zapalczywa drużyna musi zmienić plany, dość nieoczekiwanie zostaje bowiem wciągnięta na służbę autokratora, cesarza. Nie oznacza to oczywiście braku okazji nie tylko do regularnych bitew, ale i zwykłych mordobić, ponieważ naprawdę trudno oczekiwać po zgrai wikingów nastawionych na bójkę, grzecznego wypełniania wszystkich poleceń. Sam Skald, z charakterystycznym dla siebie talentem, zostaje wplątany w intrygę, której bardzo długo nie może zrozumieć, najwyraźniej również ktoś czyha na jego życie.

Czytelnicy, którzy poznali już poprzednie przygody Ainara, ponownie mogą liczyć na to, co najlepsze w prozie Łukasza Malinowskiego. Po pierwsze, dynamiczną akcję z licznymi zwrotami, potyczkami i pościgami. Po drugie, udane kreacje głównych bohaterów, przede wszystkim tytułowego kłamcy i jego czarnoskórego towarzysza Alego, który powraca w pełnej krasie, choć ma coraz poważniejsze problemy z poskramianiem swego szalonego gniewu. Po trzecie, wyraźnie widoczną dużą wiedzę merytoryczną autora na temat nie tylko samych wikingów, ale epoki w ogóle. Zwłaszcza że tym razem mamy tu interesujące zderzenie klimatu raczej nieokrzesanej Północy z bogatą i wymuskaną kulturą Bizancjum.

Na uwagę zasługuje również bardziej niż poprzednio rozwinięty wątek hamramirów, obłąkanych i niosących śmierć i zniszczenie wojowników, wierzących, że stanowią jedność z wybranymi przez siebie bestiami. Jak dotąd, cała uwaga skupiała się na Haukrhedinie, z którymi niestety trzeba było się pożegnać, teraz czytelnik dostał wgląd w to, co się dzieje w głowach jego braci. A dzieje się niemało.

Nie obyło się niestety bez drobnej wpadki – podczas jednego ze świąt, Skald o mały włos nie pada ofiarą rozszalałego byka, a to dlatego, że ma na sobie krwistoczerwony strój. Powszechnie wiadomo i to nie od dziś, że przysłowiową niechęć tych zwierząt do czerwonego można włożyć między bajki, a podczas korridy nie reagują one na barwę, a ruchy torreadora. Mamy wiec tu do czynienia z małą skuchą ze strony autora, na szczęście ten epizod nie ma większego znaczenia dla fabuły, więc spokojnie można przymknąć na niego oko.

Podsumowując, jestem pozytywnie zaskoczona kolejnym tomem Skalda, który utrzymuje bardzo dobry poziom, mam nawet wrażenie, że Wężowy język jest jeszcze lepszy od Kowala słów. Jedyne, czego żałuję, to rozbijania powieści na dwa tomy, obyśmy nie musieli czekać na drugi zbyt długo. Polecam cykl wszystkim wielbicielom Wikingów i dobrej przygody.


Recenzja napisana dla portalu DużeKa

Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
    

Komentarze