"Ulice Laredo" Larry McMurtry

Czasami trafiamy na takie książki, które pozostają w nas na lata, a wrażenia z ich lektury nie blakną mimo upływu czasu. Dla mnie jedną z takich powieści jest Na południe od Brazos, po której spodziewałam się wiele, ale nie tego, że pochłonie mnie aż tak mocno i przeczołga emocjonalnie, jak chyba żadna wcześniej lektura. Przeczytałam ją blisko cztery lata temu, ale nadal doskonale pamiętam towarzyszące mi przy niej emocje i dlatego wiadomość o wydaniu jej kontynuacji okazała się jednym z najlepszych newsów tej jesieni.  



 

Ulice Laredo już za mną. Towarzyszyły mi przez cały tydzień, chociaż najchętniej przeczytałabym je przy jednym podejściu i nie odrywała się od lektury z tak prozaicznych powodów, jak konieczność spania, jedzenia i pójścia do pracy. I z jednej strony cieszę się, że nareszcie miałam okazję i czas ją skończyć, ale z drugiej czuję kaca książkowego, jakiego dawno już nie miałam. Chyba musi minąć trochę czasu, aż będę mogła cieszyć się z lektury kolejnej książki. 

 

Akcja powieści toczy się około dwadzieścia lat po wydarzeniach opisanych w Na południe od Brazos. Kapitan Woodrow Call nie jest już strażnikiem Teksasu, ci bowiem stali się już reliktem poprzedniej epoki i ery podbijania Dzikiego Zachodu. Zamiast tego został łowcą nagród, ścigającym morderców, porywaczy i złodziei. Najnowsze zlecenie, jakie otrzymał, dotyczy młodego meksykańskiego bandyty, Joeya Garzy, mającego na swoim sumieniu co najmniej kilkanaście osób. W wyprawie towarzyszy mu zupełnie nieprzygotowany do tego buchalter, przedstawiciel zleceniodawcy, zastępca miejscowego szeryfa oraz Ślepki Parker, będący już jednym z ostatnich żyjących Kapeluszników.  

 

Zarówno opis fabuły, jak i okładka sugerują, że mamy przed sobą dość tradycyjny western. Nic bardziej mylnego. Zresztą, jeśli macie za sobą lekturę poprzedniego tomu, doskonale wiecie, że w powieściach McMurtry’ego znajdziemy znacznie więcej. Owszem, mamy tu do czynienia z teksaskimi i meksykańskimi miasteczkami i bezdrożami, mamy kowbojów, ranczerów i szeryfów. Są tu napady na pociąg, ściganie bandytów, strzelaniny i saloony. Ale przede wszystkim mamy do czynienia z bohaterami, którzy są ludźmi z krwi i kości i mamy przejmujący do bólu realizm. To nie opowieść o barwnej przygodzie, bohaterskich rewolwerowcach i szczęśliwym zakończeniu. Zamiast tego otrzymujemy historię pełną bólu, cierpienia i niesprawiedliwości - życie nie jest fair i oczekiwanie, że prawość zatriumfuje może zakończyć się gorzkim rozczarowaniem.  

 

Autor nie oszczędza ani bohaterów, ani czytelnika. W przeciwieństwie do filmowych westernów, gdzie jeden bohaterski kowboj jest w stanie pokonać każdego bandytę, rzeczywistość przedstawiona w Ulicach Laredo nie jest taka różowa. Tutaj niebezpieczeństwo czyha na każdym kroku. Można zginąć od strzału w plecy, ugryzienia węża czy niefortunnego postrzału. I nieważne, czy jesteś zwykłym włóczęgą, czy też cieszysz się powszechnym szacunkiem i sławą. Tutaj władzę sprawuje ten, kto ma broń i pieniądze, a sprawiedliwość do czysta mrzonka. I mimo że mamy do czynienia z fikcją literacką, podczas zanurzania się w tę historię nietrudno o cały wachlarz emocji, z których żal oraz mieszanka poczucia bezsilności i niesprawiedliwości potrafią człowiekowi naprawdę mocno dokuczyć. 

 

Nie chcę Wam zdradzać zbyt wiele, by nie psuć doskonałej lektury. Nawet jeśli uważacie, że opowieści o Dzikim Zachodzie nie są dla Was, sięgnijcie. Serio. Gorąco polecam! 


Za wspaniałą i emocjonującą lekturę serdecznie dziękuję Wydawnictwu Vesper. 

Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)

Komentarze