"Strażnik ognia" Bernard Cornwell

Nadeszła chwila, której się bałam, chociaż jak się okazało moje obawy dotyczyły nie tego, czego powinny. Za mną dziesiąty tom Wojen wikingów. Płakać mi się chciało na myśl o tym, że to koniec historii Uhtreda z Bebanburga - przynajmniej w polskiej wersji językowej, ponieważ zapowiedzianych było jedynie dziesięć tomów. Na szczęście Wydawnictwo Otwarte stanęło na wysokości zadania i już zapowiedziało ukazanie się także pozostałych (Kocham Was!). Co więc poszło nie tak? W niejako jubileuszowym (w końcu to dziesiątka) tomie można dostrzec pewne zmęczenie materiału. Niewielkie, ale jednak. Oby przejściowe! A teraz przejdźmy już do rzeczy. 



Ani serii, ani jej autora właściwie nie trzeba nikomu przedstawiać. Cornwella znają, bądź przynajmniej kojarzą z nazwiska, prawdopodobnie wszyscy choć trochę interesujący się beletrystyką. Jeśli zaglądacie na moje bloga przynajmniej od czasu do czasu, z pewnością już się przekonaliście, że bardzo cenię sobie jego twórczość, a serię o Uhtredzie wielbię chyba jeszcze mocniej niż powieści Kinga (a to nie lada co). 

Jeśli jednak, jakimś cudem, udało się Wam dotrwać do tej chwili nie wiedząc kto zacz, spieszę z wyjaśnieniem, że oto przed Wami autor najlepszego cyklu o wikingach i wczesnośredniowiecznej Anglii, która wówczas Anglią jeszcze nie była, bo dopiero tkwiła w powijakach. Najlepszego przynajmniej w mojej subiektywnej ocenie. Jego głównym bohaterem jest niepokorny Uhtred, zatwardziały poganin w świecie już zdominowanym przez chrześcijan i niepokonany wojownik wśród rozmodlonych mnichów i książąt. Poznajemy jako kilkuletniego chłopca i któremu towarzyszymy w kolejnych dekadach życia, które upływają mu na wojaczce przerywanej krótkimi okresami spokoju u boku kolejnych kobiet. 

W Strażniku ognia Uhtred jest już dojrzałym, by nie rzec, starszym człowiekiem, dla niektórych młodzików wręcz “dziadkiem”. Wiek nie stępił przy tym jego pazura i zadziorności, mimo że na niektóre kwestie zapatruje się on w zupełnie inny sposób niż dawniej. Niezmienne pozostało także pragnienie odzyskania rodowej siedziby, tym razem będące znacznie bliższe do osiągnięcia niż wcześniej. W kwestii fabuły tyle, aby Wam nie zaspoilerować zbyt wiele. 

Podobnie jak we wcześniejszych tomach, tak i tym razem akcja pomyka do przodu niczym rączy jeleń, a losy głównego bohatera poznajemy przede wszystkim przez pryzmat toczonych przez niego bitew i urządzanych zasadzek. Zaczyna jednak trochę męczyć nieustanne szczęście, jakie mu dopisuje i sploty okoliczności, które nawet najbardziej beznadziejną sytuację zmieniają na jego korzyść. O tych kilka razy za dużo, panie Cornwell... 

Do plusów niewątpliwie należą bohaterowie z Uhtredem seniorem oraz jego synem, noszącym zgodnie z rodzinną tradycją to samo imię, na czele. Równie dużą sympatią darzę niepokonanego Finana, obecnie powiewającego już siwą brodą oraz zadziorną Stiorrę, nieodrodną córkę swego ojca (udało się panu z Bebanburga potomstwo, bez dwóch zdań). Jako zapalonemu anglofilowi, bardzo podoba mi się także cała otoczka, która towarzyszy tej historii – realia wczesnośredniowiecznej Brytanii oraz zalążki angielskiej państwowości, które śledzimy niejako mimochodem.  


Wydawnictwo Otwarte już zapowiedziało wydanie kolejnych dwóch tomów, co bardzo mnie cieszy, ale jednocześnie napawa obawą, czy opowieść o Uhtredzie nie będzie dalej rozmieniała się na drobne. Oby nie! Tymczasem więc gorąco zachęcam Was do sięgnięcia po nią, bo mimo że niniejszy tom jest nieco słabszy, całą historię zdecydowanie warto znać! 

Przeczytaj także:

Za ponowne spotkanie z Uhtredem serdecznie dziękuję Wydawnictwu Otwartemu.

Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
    

Komentarze