"Pusty tron" Bernard Cornwell

Wojny wikingów niebezpiecznie szybko zbliżają się do końca. Za mną już ósmy tom, a pozostały jedynie dwa, dlatego mam szczerą nadzieję, że Wydawnictwo Otwarte wkrótce uraczy nas nowiną, że wykupiło prawa także do jedenastego. Bo już się boję, jak dam sobie radę, gdy losy Uhtreda z Bebanburga nie zostaną wyjaśnione do końca.



[W poniższym akapicie spoiler będzie gonił spoiler, więc jeśli jeszcze nie znasz jeszcze Pogańskiego pana, to szybko przeskakuj do kolejnego fragmentu.]
O ile do tej pory Uhtred wychodził cało z wszystkich, nawet najgorętszych kłopotów, i każdy kolejny tom stanowił początek nowej batalii, walki lub intrygi, o tyle zakończenie Pogańskiego pana mogło niektórych wprawić w konsternację. Niepokonany dotąd wojownik został poważnie, niemal śmiertelnie ranny. Zaskoczeniem jest też prolog Pustego tronu, opowiedziany nie przez Uhtreda seniora, a jego syna, który wiele odziedziczył po ojcu i również dobrze czaruje czytelnika, co siecze wrogów mieczem. Senior wraca jednakże na scenę dosyć szybko, chociaż w kiepskiej raczej formie, ponieważ przyjdzie mu odegrać znaczącą rolę w wybraniu władcy Mercji po śmierci znienawidzonego Aethelreda.

Sięgając po każdy kolejny tom, mam pewne obawy, czy aby na pewno sprosta on oczekiwaniom i czy autor nie zacznie odcinać kuponów od swojego sukcesu, co dzieje się niemal zawsze przy tak obszernych seriach. Teraz jestem świeżo po ósmym tomie i nic takiego się nie dzieje. Czary? Magia? Nie wiem, w jaki sposób mu się to udaje, ale powiem tak – Bernard Cornwell robi to dobrze. Ba, robi to wręcz wyśmienicie. I biorąc pod uwagę, że całość liczy już kilka tysięcy stron i nie tylko nie zaczyna nużyć, a wręcz coraz bardziej wciąga, to jest to prawdziwy fenomen.

Najjaśniejszą gwiazdą serii jest niewątpliwie Uhtred Ragnarson, ale nie bez znaczenia jest również fakt, ze autor co pewien czas wprowadza nowe, drugoplanowe postaci, które częściowo przejmują na siebie zainteresowanie czytelnika i wprowadzają powiew świeżości. W przypadku niniejszego tomu mocniejszy akcent został postawiony na Stiorrę, córkę Uhtreda, do tej pory kryjącą się w cieniu, przez co ani my nie mogliśmy jej poznać, ani nie uczynił tego wiecznie zajęty wojaczką jej ojciec. Okazuje się, że pozornie cicha i nierzucająca się w oczy dziewczyna to nieodrodna córka swojej matki, Giseli. I bardzo dobrze!

Mogłabym ponownie pozachwycać się rozmachem, z jakim Cornwell odtwarza realia życia w X-wiecznej Brytanii, jak przystępnie pokazuje ówczesną sytuację polityczną, jak potrafi wciągnąć w opisy bitew nawet osoby, które zazwyczaj uciekają przed tego typu scenami niczym w błyskawicznym tempie i nie oglądając się za siebie. Robiłam to jednak przy okazji poprzednich tomów, więc wiecie już doskonale, że Wojny Wikingów to mistrzostwo gatunku, a ja jestem nieobiektywna, bo pałam miłością do całej serii i głównego bohatera.


Z tego względu napiszę krótko, seria napisana przez Bernarda Cornwella to najlepsza opowieść przygodowo-historyczna, jaką czytałam. To także jedne z moich ulubionych powieści w ogóle, bez patrzenia na podział gatunkowy. Bardzo się cieszę, że kolejny tom okazał się równie dobry, co poprzednie i dlatego polecam Wam go gorąco! Jeśli lubicie wikińskie klimaty, będziecie zachwyceni!

Przeczytaj także:
Za ponowne spotkanie z Uhtredem serdecznie dziękuję Wydawnictwu Otwartemu.

Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
    

Komentarze