"Nigdzie indziej" Tommy Orange

Kiedy zaczynamy opowiadać swoje historie, ludzie myślą, że chcielibyśmy, aby wszystko potoczyło się inaczej. Od razu mają ochotę mówić nam rzeczy w rodzaju „nie umiecie przegrywać”, „dajcie sobie już z tym spokój” albo „przestańcie się bawić w to ciągłe obwinianie nas”. Ale czy to rzeczywiście jest zabawa? Jedynie ludzie, którzy utracili tak wiele jak my, potrafią dostrzec ten szczególnie ohydny szeroki uśmiech u kogoś, kto sądzi, że wygrywa, gdy mówi „przejdźcie nad tym do porządku dziennego”.



Gdy mowa jest o Indianach, większość z nas od razu ma w głowie wojowników ubranych w tradycyjne stroje, ludzi siedzących przed tipi bądź postaci rodem z westernu. Ile wiemy o współczesnych Indianach? Niewiele. Często nic. Tym bardziej potrzebne są książki takie jak debiutanckie Nigdzie indziej Tommy’ego Orange.

Jest to opowieść o dwanaściorgu postaci, które pozornie wiele dzieli – wiek, wychowanie, przekonania czy sposób życia. Gdy poznajemy ich losy, okazuje się jednak, że mają ze sobą wiele wspólnego i nie jest to jedynie kwestia ich indiańskiego pochodzenia. Łączą ich więzy krwi, czasem mocno pogmatwane, a także fakt, że wszyscy podążają na wielki zjazd plemienny w Oakland. Każdy ma jednak inny cel. Jest wśród nich nastolatek odkrywający własne korzenie i uczący się plemiennego tańca z nagrań w Internecie, jest zakompleksiony młody mężczyzna, podejmujący pierwszą w życiu poważną pracę, jest ograniczony intelektualnie chłopak, będącym jedynie narzędziem w rękach gangsterów, wreszcie jest i sześćdziesięciolatka walcząca z alkoholizmem i zdecydowana na nowo poznać rodzinę, którą porzuciła.

Historie bohaterów to wyjątkowo gorzka pigułka do przełknięcia. Jako członkowie mniejszości przez lata tak tłamszonej i pozbawianej praw i godności, znajdują się praktycznie na dni społecznej drabiny. Życie większości z nich naznacza w mniejszym lub większym stopniu alkohol i narkotyki. Nawet jeśli sami od nich stronią, wpływają one na nich przez pijących rodziców, wujków czy partnerów. Niektórzy walczą o zachowanie pamięci o własnym pochodzeniu i tradycjach, inni odcinają się od nich, a dla pozostałych nie mają one żadnego znaczenia. Są „miejskimi Indianami”, borykającymi się z zupełnie współczesnymi problemami i będącymi dla pozostałej części społeczeństwa ciekawostką bądź chodzącym i niewygodnym wyrzutem sumienia, o którym lepiej byłoby jak najszybciej zapomnieć.

Opowieści o bohaterach zdążających do Oakland przeplatają się z przemyśleniami autora, który zwięźle przybliża czytelnikowi historię Indian, tragiczną i naznaczoną okrucieństwem, a jednocześnie niewygodną i spychaną w cień bądź wręcz deprecjonowaną. I niby ją przecież wszyscy znamy, a jednak opowiedziana z punktu widzenia osoby, której bezpośrednio dotyczy, chwyta za serce w zupełnie nowy sposób.


Nigdzie indziej porusza, ale też przygnębia. Wywołuje masę emocji, od żalu aż po gniew, z pewnością nie pozostawia czytelnika obojętnym. Oszczędna w słowach, trafia dokładnie do celu. Jednym słowem, gorąco polecam.

Za tę lekturę serdecznie dziękuję Wydawnictwu Zysk i S-ka.

Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
    

Komentarze