"Inkub" Artur Urbanowicz

Zazwyczaj, gdy człowiek się czegoś boi, stara się tego unikać. W przypadku horrorów nie jest to jednak takie oczywiste – lubimy się bać, nawet jeżeli przeczy to logice. Dlatego kocham Wydawnictwo Vesper i ich książki. Zapewniają mi pełne grozy wieczory, gęsią skórkę i męczące rozważania po północy, czy lepiej szybko przebiec w ciemności do łazienki, czy jednak wytrzymać do rana. Przecież nigdy nie wiadomo, co kryje się w mroku i czym naprawdę są pełzające po ścianie cienie. A lektura vesperowskich powieści tylko pobudza wyobraźnię, by widzieć tam to, co najgorsze.


Niestety, nawet najlepszym zdarzają się potknięcia. Teraz trafiłam na jeden z nich. Inkuba Artura Urbanowicza trudno może nazwać błędem w sztuce, powieść wzbudziła jednak we mnie na tyle mieszane uczucia, że mam problem z tym, by jednoznacznie ją Wam polecić. Mimo że broni się kilkoma mocnymi punktami.

Zacznijmy więc od tego, co dobre, czyli od fabuły i samego pomysłu, które mogły być materiałem na naprawdę porządny horror. Nie ukrywam, że klimatyczny prolog mocno mnie zachęcił. Widzimy w nim nastoletniego fana grozy, który postanawia odwiedzić opuszczony dom, uznawany powszechnie za nawiedzony. Chłopak wprawdzie nie spotka w nim duchów, ale za to coś innego. W całej scenie czuć moc!

Główna oś fabularna nie jest jednak związana bezpośrednio z wydarzeniami przedstawionymi w prologu i dotyczy niewielkiej wioski, Jodoziorów. Akcja toczy się dwutorowo. Współcześnie mamy do czynienia z dwoma policjantami, Vitkiem i Mateuszem, którzy zostają oddelegowania do przeprowadzenia ewakuacji z powodu podejrzenia skażeniem. Na miejscu przekonują się, że w wiosce panuje dziwna atmosfera, przestają działać telefony komórkowe, a nad mieszkańcami zdaje się krążyć jakieś fatum. Jakby tego było mało, młody policjant, którego tam spotykają niemal na ich oczach popełnia samobójstwo i to pozornie bez wyraźnego powodu.

Wydarzenia te autor przeplata z opisem tego, co miało miejsce w Jodoziorach przed kilkudziesięciu laty. Co naprawdę wydarzyło się w wiosce i jaki miała z tym związek tajemnicza starsza kobieta, która wprowadziła się do opuszczonego gospodarstwa? Czy naprawdę była czarownicą, jak podejrzewano?

Wykorzystanie wątku czarnej magii i demonów jest zdecydowanie na plus. Podobnie jak odtworzenie dusznej atmosfery panującej w Jodoziorach przed laty. Generalnie wątek z przeszłości czyta się znacznie lepiej niż ten współczesny, mimo że ma on głównie na celu wyjaśnienie bieżących wydarzeń. Urbanowicz trafnie odmalował mentalność niewielkiej społeczności, żyjącej w odcięciu od wielkiego świata. Niby to XX wiek, a jednak ludzie nadal są tu podatni na zabobony i zamknięci na przybyszy z tak zwanego zewnątrz.

Potencjał był więc duży, jednak nie został w pełni wykorzystany z powodów, które można streścić w dwóch punktach: przegadanie i dialogi bijące po oczach sztucznością. Książce zdecydowanie wyszłoby na dobre, gdyby odchudzić ją tak o połowę. Dotyczy to zwłaszcza pierwszej części, gdzie mamy szansę poznać głównych bohaterów. Teoretycznie rozumiem też, dlaczego autor wplótł niektóre sceny (wyjścia Vitka z kumplem do baru, ich rozmowy o sprawach sercowych czy spotkanie z dawnym znajomym ze szkoły), jednak sprawiają one, że po dobrym wstępie fabuła rozwija się koszmarnie powoli. Dobrze, że druga połowa jest już znacznie bardziej dynamiczna.

Sceny napisane bardzo dobrze nieustannie przeplatają się z tymi, które wypadają źle bądź też do głosu dochodzą wstawki typu:
Jak mawiał klasyk, „prawie” robi wielką różnicę. To nie klasyk, to slogan z kampanii Żywca, który wszedł do codziennego języka, ale w narracji trzecioosobowej słabo daje radę.
Kobieta miała na oczach fioletowy rumień. Mówiąc wprost, były podbite. – zamiennikiem „mówiąc wprost” często jest w powieści wyraz „konkretnie”, gdy narrator sam doprecyzowuje, co miał na myśli w poprzednim zdaniu.

Niezbyt dobrze wygląda też, gdy autor łopatologicznie wkłada czytelnikowi do głowy pewne informacje, jak chociażby podczas prób przekonania, że Mateusz to typ dowcipny, radosny i optymistyczny. Powtarzanie po raz trzeci czy czwarty z rzędu, że tak jest i jak to podnosi na duchu swojego przyjaciela, mimo że rzuca średnio śmiesznymi żarcikami, jest raczej słabe (chociaż z punktu widzenia przyszłych wydarzeń, rozumiem skąd takie próby).

Pojawiają się tu również „kwiatki” typu „przysparzać zadowolenia” czy „zrobić sobie kukę” (jak żyję, dzieci zawsze robiły sobie „kuku”, nie „kukę” – nie jest to literówka, bo pojawia się kilkukrotnie), ale biorąc pod uwagę, że miałam w rękach egzemplarz przed ostateczną korektą, można mieć nadzieję, że w wersji finalnej już ich nie będzie.

Jednak największą bolączką i rzeczą, która staje się charakterystyczna dla autora, ponieważ pojawiła się także w jego poprzedniej powieści Gałęziste (i była tam jednym z moich głównych zarzutów), jest sposób przedstawiania relacji damsko-męskich. Na drodze głównego bohatera, Vitka, staje kobieta z jego snów. Na marginesie dodam, że w pełni samodzielna, dojrzała i trzydziestoletnia. I nieustannie jej atrakcyjność jest zaznaczana w sposób tak infantylny, że po prostu ręce opadają. W Gałęzistym ukochana bohatera miała zawsze „nóżki” zamiast „nóg”, „rączki” zamiast „rąk” i w ogóle była malutka, słodziutka i tak – za przeproszeniem – do wyrzygu. Tutaj za to czytamy kolejno:
„Ta drobna, śliczna blondyneczka o dziecięcej twarzy…”
„- Sylwia strzelała pytaniami niczym ciekawski malec.”
„- Niech pan opowie! – zawołała z rozczulającym dziecięcym zaciekawieniem.”
„- Piękne- powiedziała z zachwytem, wpatrując się w niebo jak dziecko, które po raz pierwszy odwiedza zoo.”

I tak dalej w większości scen, gdzie wspomniana Sylwia pojawia się razem z Vitkiem. Przecież tego nie da się czytać bez zgrzytania zębami. Rozumiem, że można lubić czy woleć delikatne, eteryczne kobiety, ale nieustanne porównywanie trzydziestolatki do dziecka, by pokazać, jak jest cudowna i słodka, to jest  PRZESADA.


Takie rzeczy można by wybaczyć debiutantowi, to jednak trzecia wydana powieść w dorobku Artura Urbanowicza, a to zmienia postać rzeczy, bo można by oczekiwać poprawy warsztatu, a tego szczerze mówiąc, nie zauważyłam. Z żalem muszę stwierdzić, że kredyt zaufania, jaki dałam autorowi po lekturze Gałęzistego okazał się mierną inwestycją. Z tego względu, mimo że powieść ma naprawdę niezłe fragmenty i ciekawą fabułę, nie mogę jej polecić - warstwa językowa niweczy w znacznym stopniu efekt grozy, a szkoda. 

Za przekazanie egzemplarza do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu Vesper. Kocham Was mimo tej wpadki <3 

Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
    

Komentarze