"Księga dzikości" David Scarfe

Nasze współczesne życie toczy się głównie wokół smart fonów i komputerów. Wolny weekend na łonie natury często sprowadza się do spaceru po parku bądź lesie, a w czasie lata do wylegiwania się na plaży bądź kąpielach w jeziorze lub rzece. Młodsze pokolenie rzadko odkrywa przyjemność w budowaniu szałasów czy struganiu łuków z gałęzi, starsze jakby o tym zapomniało. David Scarfe i jego Księga dzikości wychodzą na przeciw jednym i drugim.



Zacznijmy od tego, co dobre. San pomysł na publikację – rewelacja! W codziennym biegu, pogoni za tym, by ogarnąć dom i pracę, a przy okazji dostosować się do panujących standardów, tracimy coś niezwykle istotnego – tę odrobinę dzikości i nieokiełznania, które dają prawdziwą radość. Nieskrępowaną, szczerą, taką, jaką może wywołać szalony zjazd z górki na zrobionych w domu sankach albo poskramianie własnoręcznie zrobionej huśtawki. Nie bez powodu dzieci są radośniejsze od dorosłych, którzy często tracą zdolność do cieszenia z drobiazgów. To niby oczywistość, ale czasem wymaga przypomnienia. I Scarfe właśnie to robi.


Samo wydanie też jest bardzo dobre – twarda, powleczona materiałem okładka, stosunkowo odporna na zniszczenie, liczne ilustracje i przejrzysta treść. To się chwali. Nie należy jednak oceniać książce po okładce, zatem, co tak naprawdę znajdziemy w środku? Ponad pięćdziesiąt pomysłów, jak spędzić czas na zewnątrz, samotnie bądź w towarzystwie. I tu niestety pojawia się pewien problem.

Przede wszystkim zaproponowane przez autora pomysły są zupełnie wymieszane (chociaż to akurat najmniejszy problem) - budowanie koła wodnego znajduje się obok przepisu na nalewkę tarninową, a jodłowanie tuż po instrukcji, jak zrobić kij wędrowca. Pogrupowanie ich np. na to, co można zbudować, w co grać, itd. byłoby bardziej przejrzyste. Większy kłopot sprawiły mi jednak same pomysły. Część jest naprawdę świetna, mimo że czasem dosyć oczywista. Z książki można się więc dowiedzieć, jak zorganizować biwak, rozpalić ognisko, zbudować porządny zamek z piasku czy tratwę. Dla początkujących, bądź nie planujących aż takich przedsięwzięć, są instrukcje, jak suszyć kwiaty, puszczać kaczki na wodzie, czy pleść wianki z kwiatów.


Sceptycznie podchodzę jednak do innych propozycji. Czy ktokolwiek łudzi się, że może nauczyć się parkuru, ludowego tańca, różdżkarstwa czy jodłowania, czytając o nich w książce? Podobnie nie przemawia do mnie pomysł, by robić kręgi w zbożu – dobrze, że chociaż autor uprzedza, by nie robić tego na cudzych polach bez pozwolenia. Już widzę tę radość rolnika, który zamierza zacząć żniwa i widzi efekt takich „zabaw”…

Z tego względu mam pewien problem z Księgą dzikości. Może po prostu nie jestem dla niej odpowiednim odbiorcą? Część z opisywanych przez autora rzeczy dobrze pamiętam z dzieciństwa i nie muszę się ich uczyć, inne niekoniecznie do mnie przemawiają. Myślę jednak, że osoba wychowana w dużym mieście może bardziej docenić tę publikację.

Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
    

Komentarze