"Przeklęty prom" Mats Strandberg

Lato to moja ulubiona pora na horror. Od lat to właśnie w gorące popołudnia sięgam po powieści Stephena Kinga i innych autorów grozy. Tym razem postawiłam na Matsa Strandberga, znanego do tej pory w Polsce dzięki młodzieżowemu cyklowi Engelsfors.

Po premierze Przeklętego promu Strandberg został okrzyknięty szwedzkim Kingiem, co na pewno przyciąga uwagę, ale też stawia autorowi bardzo wysoką poprzeczkę. Marketingowcy chyba nie do końca zdają sobie sprawę, że tego rodzaju reklamą mogą wyrządzić danej powieści lub pisarzowi dużą krzywdę. Ciężaru oczekiwań nie udźwignął ani Przeklęty prom, ani jego autor, niemniej było całkiem przyzwoicie, miejscami strasznie, często krwawo, a czasem nawet wzruszająco.


„Baltic Charisma” czeka na amatorów mocno zakrapianej zabawy. Codziennie na promie zjawiają się setki osób pragnących na dwadzieścia cztery godziny uciec od szarej rzeczywistości, zrelaksować się, spuścić instynkty ze smyczy, stać się kimś innym. Ten dzień nie różnił się niczym od poprzednich, na statku zjawiła się starsza kobieta, szukająca odskoczni od monotonnej, samotnej codzienności, dwie skonfliktowane rodziny z nastoletnimi dziećmi, zakochana para gejów, podstarzały piosenkarz, gwiazdor jednego hitu sprzed lat , szukające przygody przyjaciółki, ukrywające kompleksy w litrach alkoholu, mocnym makijażu i wyzywających ciuchach, i wielu innych. Wraz z nimi na pokład „Baltic Charismy” wkroczył jednak ktoś jeszcze. Ktoś, kto uczyni tej rejs prawdziwym koszmarem.

Akcja rozwija się raczej powoli, co pozwala na lepsze poznanie bohaterów. Jednego nie można autorowi odmówić, ma świetny zmysł obserwacyjny i stworzył wiarygodne, a przy tym bardzo różnorodne postaci. Narracja poprowadzona z wielu punktów widzenia pozwala nie tylko „wejść im do głowy” i poznać ich uczucia, myśli i motywy, ale także zobaczyć ich oczami pozostałych pasażerów. Bardzo dobry pomysł i równie dobre wykonanie.

Natomiast główny wątek grozy wzbudza ambiwalentne uczucia. Nie będzie spoilerem, że mamy do czynienia z wampirami, te bowiem ujawniają się dosyć szybko. Na plus na pewno można zaliczyć fakt, że Strandberg czerpie z pierwotnego wizerunku, zgodnie z którym wampir to drapieżnik, pozbawione uczuć wyższych monstrum pragnące świeżej krwi. I tacy właśnie krwiopijcy przekonują mnie najbardziej, nie wyrafinowani gogusie, jakich czasami można znaleźć w powieściach młodzieżowych. Odniosłam jednak wrażenie, że autor nie jest w realizacji swego pomysłu zbyt konsekwentny, obdarzając niektóre z wampirów (również tych nowo stworzonych) znacznie większą dozą własnej woli i inteligencji, a większość sprowadzając do poziomu bezrozumnych zombi.

Nie ma się co oszukiwać, że mamy do czynienia z literaturą ambitną, zresztą autor chyba niespecjalnie do takiej aspiruje. Biorąc za to pod uwagę aspekt rozrywkowy, Przeklęty prom spełnia swoje zadanie naprawdę nieźle. Może nie wywołuje dreszczy przerażenia (chociaż niewykluczone, że u wrażliwszych czytelników i te się pojawią), ale zapewnia sporo różnych emocji i zwyczajnie całkiem dobrą zabawę, jeśli nastawimy się na brutalny, krwawy horror.

Największe zastrzeżenie mam nie do kwestii fabularnych, a do redakcji i korekty. Zacznijmy od tego, że dwóch mężczyzn nie może się w języku polskim „ożenić”, mogą się pobrać lub wziąć ślub. Dalej, kilkukrotnie straszył mnie „tiszert”, której to pisowni w takiej formie nie uwzględnia żaden ze znanych mi słowników (chyba, że coś się w ostatnich latach zmieniło, poproszę wtedy o sygnał). Z nieznanych mi powodów pozostawiono bez tłumaczenia pojawiający się dwukrotnie zwrot „nine-eleven” w odniesieniu do zamachów z dziewiątego września – nie wszyscy czytelnicy skojarzą, o co chodzi, nie wszyscy też znają angielski i wcale znać go nie muszą, by rozumieć powieść wydaną po polsku. Wreszcie, pozostaje kwestia samego tytułu. W oryginale jest to po prostu Prom i nie rozumiem, czemu postanowiono w Polsce okrzyknąć go przeklętym, skoro o żadnej klątwie nie ma tu mowy, a po prostu (albo i aż) pojawiają się na nim wampiry…


Takie szczegóły sprawiają niestety, że zamiast cieszyć się lekturą i pozwolić autorowi na wywoływanie u siebie gęsiej skórki, czytelnik zaczyna się zwyczajnie irytować. Pomijając tę kwestię, powieść jest całkiem niezłym horrorem, który z pewnością sprawi przyjemność fanom gatunku. Nie jest to może książka na miarę Mistrza, jak głosi hasło reklamowe, ale stoi na przyzwoitym poziomie, jest mroczna i krwawa. W sam raz na wakacje!

Za egzemplarz książki do recenzji serdecznie dziękuję Wydawnictwu Marginesy.

Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
    

Komentarze