"Chrzest ognia" Andrzej Sapkowski


Idąc za ciosem, po niezwykle udanym powrocie do wiedźmińskiej sagi, sięgnęłam po Chrzest ognia. Co tu dużo mówić, z każdym kolejnym tomem jestem coraz bardziej zakochana w całym cyklu. I nie zmienia tego nawet fakt, że czytam go już po raz kolejny.

Czas pogardy zakończył się dramatycznie, w trakcie walki na górze Thanedd Geralt i Ciri zostali rozdzieleni, a po Yennefer słuch w ogóle zaginął. Od tych wydarzeń mija kilka długich tygodni, Wiedźmin wylizuje się z ran wśród brokilońskich driad, z niecierpliwością wyczekując jakichkolwiek wieści o Ciri, by móc ruszyć jej na ratunek. Dręczą go sny, w których widzi swoją podopieczną w sytuacjach, w których żaden ojciec nie chciałby zobaczyć swojego dziecka. I jest coraz bardziej przekonany, że sny te są prawdziwe.


Nie bez podstaw, szarowłosa Ciri trafia bowiem do szajki Szczurów, dzięki którym wprawdzie jest w stanie przetrwać, ale pod wpływem których zmienia się niemal nie do poznania, przede wszystkim pod względem moralności oraz rozróżniania dobra i zła. To już nie jest ta sama mała, niepokorna dziewczynka, która marzyła o zostaniu wiedźminką, choć obdarzona magicznym potencjałem miała szkolić się na czarodziejkę. Te czasy i ta Ciri bezpowrotnie odeszły w niepamięć.

Wyruszając na poszukiwania dziewczyny, Geralt nieco wbrew sobie, staje się częścią niezwykłej drużyny. Niezwykłej nie tylko ze względu na skład, ale również fakt, że nie sposób nie polubić i nie przywiązać się do dosłownie każdego jej członka. Obok Wiedźmina i niepoprawnego gaduły Jaskra, mamy tu niezrównaną łuczniczkę Milvę, przygarniętą swego czasu przez brokilońskie driady, grupę niepoprawnych krasnoludów, namiętnie grywających w karty, przeklinających gorzej niż szewc i mających tendencję do przygarniania sierot i samotnych kobiet, młodego Nilfgaardczyka, który upiera się, że wcale nim nie jest oraz mojego ulubieńca Regisa, którego natury i pochodzenia nie chcę zdradzać osobom jeszcze go nie znającym, by nie psuć elementu zaskoczenia. Zdradzę tylko, że kreacja tej postaci jest prawdziwą perełką.

Tym razem, w przeciwieństwie do Czasu pogardy, mniej mamy do czynienia z polityką (choć nadal intrygi czarodziejów odgrywają tu bardzo istotną rolę), więcej jest za to akcji. Dynamicznej, ale i miejscami dającej mocnego łupnia emocjonalnego. Sapkowski posiada niezwykły talent do tak zgrabnego połączenia wątków tragicznych i komicznych, że nawet gdy występują tuż obok siebie, nie tylko się ze sobą nie gryzą, ale i sprawiają wrażenie idealnie dopasowanych.


– Ha – zaciekawił się Jaskier, który właśnie zbliżył się do nich. – Więc to są te słynne tajne runy krasnoludów? Co głosi ten napis?
– „Na pohybel skurwysynom!”

Jeśli będzie bezpiecznie, zawołam głosem krogulca.
- Głosem krogulca? - niespokojnie poruszył brodą Munro Bruys. - Przecie ty pojęcia nie masz o naśladowaniu ptasich głosów, Zoltan.
- I o to chodzi. Gdy usłyszysz dziwny, niepodobny do niczego głos, to będę ja.


Świat przedstawiony w cyklu, mimo że na wskroś fantastyczny (w końcu mamy tu przedstawicieli każdej możliwej rasy, z elfami i krasnoludami na czele, a magia jest czymś oczywistym), jest również do bólu realistyczny i przywodzący na myśl to, co najgorsze w rzeczywistości, która otacza nas na co dzień. I nie chodzi tu nawet o konflikty zbrojne, czy bezwzględną politykę osób sprawujących władzę, a o mentalność ludzi, w których to co złe wychodzi na wierzch znacznie częściej niż to co dobre.



- Źle wróżę waszej rasie, ludzie - rzekł ponuro Zoltan Chivay. - Każde rozumne stworzenie na tym świecie, gdy popadnie w biedę, nędzę i nieszczęście, zwykło kupić się do pobratyńców, bo wśród nich łatwiej zły czas przetrwać, bo jeden drugiemu pomaga. A wśród was, ludzi, każdy tylko patrzy, jakby tu na cudzej biedzie zarobić. Gdy głód, to nie dzieli się żarcia, tylko najsłabszych się zżera. Proceder taki sprawdza się u wilków, pozwala przetrwać osobnikom najzdrowszym i najsilniejszym. Ale wśród ras rozumnych taka selekcja zazwyczaj pozwala przetrwać i dominować największym skurwysynom.


Przejawia się to również w stosunku ludzi to przedstawicieli pozostałych ras, od których czują się lepsi, ważniejsi i niejako obdarzeni wyższym prawem do życia i korzystania z dóbr otaczającego ich świata. Tolerancja czy asymilacja to tylko ładnie brzmiące terminy, w praktyce prześladowania są na porządku dziennym, co prowadzi do walk na tle rasowym. Brzmi znajomo? Aż za bardzo.


Przyznam, że trochę też i duma mnie rozpiera, żeśmy mądrzejsi od pyszałków elfów. Nie zaprzeczycie chyba? Elfy przez parę setek lat udawały, że was, ludzi, wcale nie ma. W niebo patrzyły, kwiatki wąchały, a na widok człowieka odwracały wypacykowane oczka. A gdy się okazało, że to nic nie daje, nagle ocknęły się i złapały za broń. Postanowiły zabijać i dać się pozabijać. A my, krasnoludy? Myśmy się przystosowali. Nie, nie daliśmy się wam podporządkować, niech się wam to nie marzy. To myśmy was sobie podporządkowali. Ekonomicznie.


Przede mną jeszcze dwa tomy sagi, ale już powoli zaczyna dopadać mnie czytelniczy kac, gdy pomyślę sobie, że to TYLKO dwa tomy… Rozpaczać będę jednak później i raczej nie publicznie, a Was tymczasem gorąco zachęcam do poznania (lub odświeżenia) wiedźmińskiego cyklu. Warto!

Spodobał Ci się ten post? Nie przegap kolejnych, będzie mi miło, jeśli mnie polubisz :)
   

Komentarze