"The Walking Dead" na ekranie, czyli moje odkrycie roku

Już od pewnego czasu przebąkuję to tu, to tam, że zombie-apokalipsa całkowicie mnie pochłonęła. Najpierw spróbowałam genialnego słuchowiska Żywe trupy, potem przyszła kolej na powieści o Woodbury, a w końcu na serial The Walking Dead, który niemal z miejsca wskoczył do grona moich ulubionych. Do komiksów, od których wszystko się zaczęło, jeszcze nie doszłam, ale to pewnie kwestia czasu.


Dzisiaj chciałam podzielić wrażeniami (nie śmiem nazwać tego recenzją) po obejrzeniu wersji filmowej, pokazującej, że w obliczu zagłady człowiek człowiekowi wilkiem, a zombie zombie zombie (mogłabym dodać, że kiwi kiwi kiwi, ale zbyt zaleciałoby to sucharem).

Fabuła
Na hasło „film o zombie” wiele osób ma przed oczami krwawe gore, gdzie krew leje się strumieniami, ożywione trupy wyskakują zza zakrętów co 5 sekund, a fabuła jest szczątkowa, bo liczy się przede wszystkim chlastanie umarlaków i ucieczka. Druga opcja to komedia, gdzie zombie-apokalipsa pokazana jest w sposób karykaturalny lub zwyczajnie prześmiewczy. Żadna z nich na pasuje jednak do The Walking Dead.

Serial opowiada o losach grupy osób ocalałych po zagładzie cywilizacji na skutek epidemii, na skutek której zmarli powstają i zmieniają się w krwiożercze i wiecznie głodne, choć pozbawione nawet szczątkowej inteligencji, drapieżniki. Pochodzący z różnych środowisk ludzie zbierają się w grupy, nieustannie przenosząc się z miejsca w miejsce w poszukiwaniu w miarę bezpiecznego schronienia. W pełni bezpiecznie nie jest już bowiem nigdzie. Wraz z rozwojem akcji i kolejnymi tygodniami, a potem miesiącami następującymi od początku kataklizmu, okazuje się, że to nie zombie są największym zagrożeniem dla tych, którzy przeżyli. Owszem, tzw. „szwendacze” czają się wszędzie, opanowali większość miast i mniejszych miejscowości, a ich ugryzienie jest śmiertelne. Mając przy sobie broń można jednak w miarę szybko i prosto pozbyć się ich lub przynajmniej uciec. Znacznie groźniejsi są ludzie, którzy wraz z upadkiem cywilizowanego świata stracili wszelkie hamulce i skrupuły.


Pierwszy sezon to mocne wejście, każdy z sześciu odcinków trzymał w napięciu i wzbudzał zainteresowanie, po obejrzeniu jednego po prostu trzeba było sięgnąć po kolejny. Następne sezony utrzymały wysoki poziom, choć niektóre odcinki były wyraźnie słabsze od pozostałych, głównie w przypadku czwartego i piątego sezonu. Niektóre rozwiązania fabularne nieco zgrzytały, ale w ogólnym rozrachunku całość naprawdę wypada bardzo dobrze, co jest przyjemnym zaskoczeniem biorąc pod uwagę, jak długa stała się cała seria.

Bohaterowie
Niczym George R.R. Martin, twórcy serialu (a właściwie Robert Kirkman, autor komiksu) nie mają skrupułów z pozbywaniem się postaci, które przez dłuższy czas sprawiają wrażenie kluczowych dla fabuły. Z pewnością nie ma co przywiązywać się emocjonalnie do nikogo z nich, pod koniec piątego sezonu pozostaje jedynie garstka z tych, którzy weszli na scenę w pierwszym.

Jedno można powiedzieć z całą pewnością – aktorzy zostali świetnie dobrani do swoich ról i naprawdę wykonali kawał dobrej roboty. Nawet ci, wcielający się w postaci tak irytujące, że na ich widok miałam ochotę, by pojawił się jakiś zombie i zrobił swoje. Wiarygodnie przedstawić takiego bohatera to również sztuka.

Przyjrzyjmy się bliżej tym najistotniejszym dla serialu postaciom (opisy mogą zawierać spoilery):

Rick Grimes – to wokół niego toczy się cała fabuła. Dawniej policjant, po wybuchu epidemii przebył długą drogę w poszukiwaniu swojej rodziny, by ostatecznie stanąć na czele grupy ocalałych. Mimo że jest kreowany na wzorcowego (co nie oznacza wcale, że idealnego) bohatera, drażnił mnie okropnie, zwłaszcza w pierwszych sezonach, gdy zamiast skupić się na ochronie swojej żony i kilkuletniego syna, wolał ratować świat. W kolejnych seriach przechodzi znaczącą przemianę, jego idealizm odchodzi w siną dal, pojawia się nieufność i brak skrupułów do zabicia drugiego człowieka, jeśli ten stanowi zagrożenie.

Lori Grimes – podobno okrzyknięto ją najbardziej znienawidzoną i irytującą postacią filmowego TWD, czemu do końca się nie dziwię, choć z drugiej strony nie rozumiem też aż takiej na nią nagonki. W pierwszych dwóch sezonach wątek Lori skupia się przede wszystkim na jej relacjach z Rickiem oraz Shanem, jego dawnym partnerem i najlepszym przyjacielem, wcale nie skrycie kochającym się w żonie kumpla. Lori jest jedną z najbardziej chwiejnych postaci, czasem wyjątkowo egoistycznych, ale jednocześnie wiarygodnych, bo ten egoizm podyktowany jest przede wszystkim chęcią zapewnienia bezpieczeństwa sobie i swojemu dziecku.

Rodzina Grimesów w komplecie
Carl Grimes – syn Ricka i Lori. Poznajemy go jako kilkuletniego, rozkapryszonego I ze wszech miar irytującego dzieciaka, który w końcu dorasta i zmienia się w rozważnego i odpowiedzialnego młodego człowieka, nie mającego większych skrupułów ze strzeleniem zarówno do zombie, jak i do człowieka, jeśli tego wymaga sytuacja. W czwartym i piątym sezonie bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie ta zmiana.

Shane Walsh – do momentu, gdy nie zaczął mieć problemów z psychiką, czyli mniej więcej do drugiego sezonu, był jedną z najbardziej rozgarniętych postaci, wzbudzając sympatię i respekt trzeźwą oceną sytuacji. Nie bawiąc się w idealistę, był zdeterminowany, by przetrwać i zdobyć to, czego pragnie.

Daryl Dixon – mój absolutny faworyt, twardy i pozornie nieokrzesany, a jednocześnie kryjący w sobie szczerą, wrażliwą i przede wszystkim uczciwą naturę. Za każdym razem, gdy widzę go na ekranie mam ochotę odświeżyć sobie Świętych z Bostonu, ale to tak na marginesie.

Daryl, ach Daryl...
Carol Peletier – jedna z największych niespodzianek serialu. Poznajemy ją jako maltretowaną, zahukaną kurę domową, która po śmierci męża i pod wpływem doświadczeń zmienia się w twardą i bezwzględną kobietę gotową na wszystko, by chronić swoich bliskich. Niestety, twórcy serialu ostatecznie nieco przerysowali jej postać, czyniąc ją specem od przetrwania i broni, mimo że wcześniej nie miała w tym żadnego doświadczenia.

Michonne – postać, która zaliczyła świetny początek, ale potem nieco się ”rozmyła”. Wkroczyła na scenę jako bezwzględna i pozbawiona skrupułów wojowniczka z maczetą i dwoma zombie prowadzonymi na łańcuchach, później została „udomowiona”, a szkoda.

Z Michonne lepiej nie zadzierać

Glenn Rhee – jeden z niewielu całkowicie pozytywnych bohaterów, z jednej strony nie mających na sumieniu większych grzechów, a z drugiej nie windowany na postać idealną. Młody Koreańczyk, czasem nazywany największym szczęściarzem w drużynie, w miarę rozwoju fabuły dojrzewający do roli poważnego, odpowiedzialnego mężczyzny.

Philip Blake (Gubernator) – psychopatyczny przywódca miasteczka Woodbury, trzymający w domu dziewczynkę-zombie, sadysta i manipulator. A jednak mimo tego wszystkiego postać Gubernatora w słuchowisku wydała mi się bardziej nikczemna niż ta w serialu…

Mało demonicznie, mało...

Można by wymieniać kolejne postaci niemal bez końca, na tym jednak poprzestańmy, bo w końcu wyłączycie posta bez dokończenia czytania :)

Kwestie techniczne
Biorąc pod uwagę zdjęcia i kwestie wizualne nie mogę TWD zarzucić absolutnie nic. Charakteryzacje i efekty są po prostu perfekcyjne. Serio, jeszcze żadne zombie nie wyglądało tak przekonująco, zwłaszcza gdy oglądamy czołgające się korpusy, które nadal próbują kąsać. Niesamowite, ale i przygnębiające wrażenie sprawiają również obrazy wyludnionych miast, po których snują się „szwendacze”, pustych placów zabaw czy domów. Bardzo dużym plusem jest również klimatyczna muzyka, dodatkowo subtelnie podkreślająca atmosferę zagrożenia i niepokoju.


Krótko na koniec
Sięgając po TWD spodziewałam się niezbyt ambitnego rozrywkowego serialu w klimatach zombie z lekkim odcieniem horroru. Otrzymałam jedną z najlepszych produkcji ostatnich lat, dopracowaną i przemyślaną, z bardzo dobrą grą aktorską i niepowtarzalnym klimatem. Mimo że pojawiają się tu zombie, to nie one są głównymi bohaterami. Są nimi ludzie, do których termin „the walking dead” pasuje czasem nawet bardziej niż do tych, co powstali z martwych.

Komentarze