"Ręka mistrza" Stephen King

Ręka mistrza, Stephen King
Prószyński i S-ka, 2008
Obrazy to magia. Sam o tym wiesz…

Tragiczny wypadek wywraca do góry nogami życie Edgara Freemantle, zamożnego przedsiębiorcy. Zostaje trwale okaleczony, traci prawą rękę i gruchocze nogę, a ze względu na powtarzające się od tego czasu ataki wściekłości przeplatane zanikami pamięci, zostawia go żona.

Gdy po wielu miesiącach mężczyzna mniej więcej dochodzi do siebie, nie ma już ani firmy, ani rodziny, a pozostałe na koncie pieniądze – mimo że to mała fortuna – niespecjalnie go interesują. Za radą psychiatry, Edgar postanawia całkowicie zmienić otoczenie i powrócić do hobby z młodzieńczych lat – wynajmuje na rok rezydencję na wyspie Duma Key w pobliżu Florydy i zaczyna malować. Okazuje się, że ma prawdziwy talent, jednak zbyt późno mężczyzna zdaje sobie sprawę z tego, jak wielką przyjdzie mu za to zapłacić cenę. Duma Key kryje bowiem w sobie tajemnice, których lepiej nie odkrywać.

Stephen King to fenomen i nie twierdzę tak tylko dlatego, że jestem absolutnie i niepoprawnie zakochana w jego powieściach. Niewielu jest autorów, którzy mają w swoim dorobku tak wiele książek trzymających równie wysoki poziom. Owszem, zdarzają się wpadki, bo Mistrz jest pisarzem o tyle wielkim, co nierównym, jednak nie zmienia  to faktu, że z regularnością szwajcarskiego zegarka wydaje prawdziwe perełki, potwierdzając swój talent i niekwestionowaną pozycję króla grozy. Pierwsze lata po 2000 roku, nie licząc powieści kończących cykl Mroczna Wieża, nie były zbyt owocne w udane pozycje – Colorado Kid, Komórka i Historia Lisey sprawiły, że część czytelników ogłosiła wypalenie pisarskie Kinga. I wtedy pojawiła się Ręka Mistrza, na którą warto było czekać tych kilka chudych lat, bo to prawdziwe cudeńko.

Z jednej strony powieść zawiera wszystko to, za co pokochałam twórczość jej Autora. Niesamowity klimat grozy narasta już od pierwszych stron i utrzymuje się aż do samego końca, a ponieważ całość liczy sobie grubo ponad 600 stron jest to naprawdę nie lada wyczyn. Niemal od razu wiadomo też, że wydarzy się coś złego, czekamy na to i w niczym nie niweluje to uczucia strachu i niepewności. Co więcej, po raz kolejny King nie waha się pokazać w roli nośników Zła dzieci i wykorzystywać tajemnice z przeszłości. Tajemnice, których lepiej byłoby nie odkrywać, bo raz ujawnione, mogą okazać się puszką Pandory.

Z drugiej strony, dostajemy tu powiew świeżości w postaci zmiany miejsca akcji i typu głównego bohatera. Z prowincjonalnego Maine, tak ukochanego przez Kinga, przenosimy się na gorącą, duszną Florydę, której piękne i słoneczne widoki złowieszczo kontrastują z grozą, jaka zalęgła się w tym miejscu. Co więcej, zamiast pisarza zmagającego się z twórczą niemocą, otrzymujemy artystę-malarza, którego talent jest nienasycony i nieposkromiony, nie dający się okiełznać. Dodatkowym plusem są postaci głównych bohaterów, nie tylko Freemantle’a, ale również – a może przede wszystkim – towarzyszącego mu Jerome’a Wiremana. Ich rozmowy oraz filozofia życiowa tego drugiego w ogóle nadają powieści dodatkowego smaczku i charakteru.

Wiele osób na hasło „horror” wyobraża sobie krwawe, płytkie powieścidełko, w którym szaleją potwory, duchy i inne stwory rodem z kiczowatych filmów klasy B. King udowadnia, że powieść grozy może być subtelna, a jednocześnie przerażająca, że może wzbudzać niepokój nawet w jasny, słoneczny dzień, gdy teoretycznie wszystkie strachy powinny stracić swą moc. Ręka Mistrza właśnie taka jest. Gorąco polecam!


Komentarze