"Gra Endera", czyli kultowa powieść przeniesiona na duży ekran

"Gra Endera" (2013)
Świat u skraju zagłady oraz nastoletni bohater, który jako jedyny może go uratować – czy z tego schematu można stworzyć coś oryginalnego? Można, bo to właśnie o losy całej ludzkości toczy się „Gra Endera”.

Akcja filmu Gavina Hooda toczy się w 2070 roku, blisko czterdzieści lat po pierwszym ataku kosmicznych najeźdźców na Ziemię. Atakujący, zwani potocznie Robalami, zostali odepchnięci, teraz jednak nadeszła pora na ostateczne starcie. W elitarnej Szkole Bojowej kształceni są kilku i kilkunastoletni kadeci, wśród których znajduje się przyszły dowódca ziemskiej armii, dowiedziono bowiem, że to dzieci i nastolatki wychowane na grach komputerowych najlepiej sprawdzają się jako bezwzględni stratedzy, bez wahania podejmujący decyzje, które dorosłym przychodzą z trudem.

Wśród najbardziej obiecujących kadetów jest również Andrew Wiggin, zwany Enderem, utalentowany, ale osamotniony chłopak, w którym jeden z dowódców za wszelką cenę chce widzieć wybrańca. Stawiając chłopca w opozycji do rówieśników i celowo wzbudzając w nich zawiść i zazdrość, chce uczynić z niego żołnierza pozbawionego skrupułów i ufającego tylko własnym decyzjom.

Trudno jest omawiać „Grę Endera” bez odniesienia do powieści Orsona Scotta Carda pod tym samym tytułem, na podstawie której został nakręcony. Książka liczy sobie już trzy dekady i przez wielu czytelników zaliczana jest do klasyki gatunku, niezależnie też od mijających lat nie traci swojego mocnego wydźwięku. Z tego też powodu przeniesienie historii Endera na duży ekran było wydarzeniem długo wyczekiwanym, ale przy tym nieco ryzykownym, jak to zwykle bywa w przypadku kultowych już pozycji.

Asa Butterfield jako Ender
Z przyjemnością muszę przyznać, że jako ekranizacja doskonałej książki film wypada zaskakująco dobrze. Jego twórcom w znacznej mierze udało się zachować klimat powieści Carda, również pod względem fabularnym hollywoodzka produkcja jest bardzo zbliżona do oryginału. Diabeł tkwi jednak w szczegółach, a w tym konkretnym przypadku w chęci ujęcia całej historii Endera w niespełna dwugodzinnym filmie. Ze względu na ograniczenia czasowe, wiele wątków zostało jedynie wspomnianych, przez co wydźwięk filmu nie jest tak mocny, jak powieści.

Tym czego zabrakło w obrazie Gavina Hooda to pokazanie mozolnej walki głównego bohatera, któremu zdobycie pozycji lidera i geniusza zabrało kilka lat, a nie tygodni, jak zostało to przedstawione w filmie. Powieściowy Ender trafia na szkolenie jako zaledwie sześcioletni chłopiec, a do Szkoły Bojowej awansuje jako dziesięciolatek z poważnie zniszczoną psychiką. W ekranizacji mamy do czynienia z nastoletnim chłopcem przeżywającym wprawdzie rozterki moralne, ale można odnieść wrażenie, że swoją pozycję zbudował zaskakująco łatwo i szybko. Kilkadziesiąt morderczych bitew stoczonych przez Armię Smoka sprowadzono w filmie do zaledwie jednej potyczki.

Niewątpliwie jednak mając do dyspozycji taki, a nie inny scenariusz, wcielający się w rolę Endera Asa Butterfield spisał się doskonale i to on jest prawdziwą gwiazdą tej produkcji, zawstydzając raczej blado wypadających weteranów Hollywood, Harrisona Forda i Bena Kinsleya. Obsada filmu w znacznej mierze składa się z młodych aktorów i chociaż większość z nich nie miała większego pola do popisu, w ogólnej ocenie zarówno ich gra, jak i dopasowanie fizyczne grających do postaci, wypadają bardzo przyzwoicie. Jedynym wyjątkiem jest tu Moises Arias, grający Bonzo Madrida, dowódcę Armii Salamandry, który wprawdzie zagrał bardzo dobrze, ale pozytywne wrażenie psuł jego wygląd i postura – kilka lat starszy od Endera, wybudzający respekt żołnierz okazał się chuderlakiem niższym od wszystkich swoich podwładnych (w tym Wiggina) o dobrą głowę.

Taki Bonzo mnie nie przekonuje, nic a nic.
Jak przystało na film science fiction w „Grze Endera” nie brak kilku spektakularnych akcji,  efekty specjalne skupiają się przy tym wokół scen walk oraz symulacji przeprowadzanych w sali treningowej pozbawionej grawitacji. Na szczęście nie przysłoniły one osi fabularnej, mimo że akcja filmu toczy się w przestrzeni kosmicznej w przyszłości, nie jest to typowe kino science fiction, więcej w nim psychologicznych i moralnych rozterek niż elementów rodem z fantastyki naukowej.

Pierwsze wejście do sali treningowej robi wrażenie, choć na kolana raczej nie powala 
 Podobnie jak książka, choć w znacznie mniejszym wymiarze, „Gra Endera” stawia bardzo istotne pytanie o zasadność walki za wszelką cenę, zwłaszcza brutalnej walki prewencyjnej, o moralne prawo dorosłych do wysyłania na front dzieci i wykorzystywania ich w imię wyższych, znanych przede wszystkim sobie, celów.

W Polsce film ukazał się w wersji z napisami oraz z dubbingiem - w rolę Endera wcielił się w niej Franciszek Boberek, syn znanego aktora dubbingowego, Jarosława Boberka i po raz kolejny pokazał, że odziedziczył po ojcu talent. Nieco dziwi mnie jednak ta druga opcja, bowiem film nie jest przeznaczony dla dzieci, a nastoletnim i dorosłym widzom zwykle znacznie bardziej odpowiada wersja oryginalna z napisami.

Nie jest to może idealna ekranizacja, ale w ogólnym rozrachunku wypada bardzo dobrze, powinna również spodobać się osobom, które powieści Carda nie miały jeszcze w rękach. 

Recenzja napisana dla portalu Duże Ka.

Komentarze