"Straż nocna" ("Nochnoy dozor"), czyli jak nie kręcić filmów

Straż nocna (2004)
reż. Timur Bekmambetov
Odkąd kilka miesięcy temu całkowicie wsiąkłam w świat stworzony przez Siergieja Łukjanienkę w cyklu o Patrolach, chodził za mną pomysł, aby odświeżyć sobie film nakręcony na podstawie pierwszego tomu. W minioną niedzielę nadeszła ta wiekopomna chwila, w której zasiadłam z miską popcornu, odpaliłam „Straż nocną” i… straciłam bezpowrotnie blisko dwie godziny życia, na dodatek dostając bólu brzucha (ciężko określić, czy to wpływ tego dzieła kinematografii, czy przejedzenia).

Nie wchodź dwa razy do tej samej rzeki

Mniej więcej osiem, może dziesięć lat temu trafiłam na film „Straż nocna”, który ponoć miał być rosyjskim majstersztykiem. No właśnie, miał być. Bardzo szybko pogubiłam się w ekstremalnie chaotycznej fabule, a oglądając użyte efekty specjalne nie wiedziałam, czy śmiać się, czy raczej uronić łezkę z zażenowania. Pamięć ma jednak dosyć krótka jest i kiedy już przeczytałam powieści Łukjanienki, pomyślałam, żeby dać ich ekranizacji jeszcze jedną szansę. I to był błąd!

Byle więcej, byle szybciej

Znając fabułę „Nocnego Patrolu” bez większych problemów w końcu ogarnęłam, o co chodzi w filmie, mimo zmian wprowadzonych do scenariusza w porównaniu z książkowym oryginałem, ale o tym za chwilę. Twórcy filmu wyszli chyba z założenia, że każdy potencjalny widz zna realia świata stworzonego przez Łukjanienkę, bo patrząc teraz świeżym spojrzeniem, muszę przyznać, że gdybym nie przeczytała książki, film byłby dla mnie projekcją szalonego snu reżysera, w którym dużo się dzieje, ale związków przyczynowo-skutkowych to szukać w nim można ze świecą (albo latarką, ale o tym również za chwilę).

Film otwiera scena sprzed tysiąca lat, w której widać walczące siły Światła i Ciemności, a głos lektora wyjaśnia, że wtedy właśnie doszło do rozejmu i podpisania traktatu pokojowego, na mocy którego powstała Straż Nocna i Straż Dzienna, mające dbać o zachowanie równowagi. Potem przenosimy się do Moskwy, w której niejaki Anton Gorodecki przychodzi do kobiety podającej się za wiedźmę, by szukać pomocy w odzyskaniu żony. Staje się tam świadkiem interwencji Straży Nocnej, podczas której okazuje się, że on sam również jest Innym, a konkretnie jasnowidzem.

Anton i wiedźma, szykująca wywar w kieliszku wódki
Mija dwanaście lat, Gorodecki (w końcu wyglądający przyzwoicie) poluje na wampiry sam opijając się świńską krwią (w jakim celu to robi, nie zostało wyjaśnione, wiedzą o tym jedynie czytelnicy Łukjanienki). Ma za zadanie znaleźć chłopca, który jest potencjalną ofiarą, a w międzyczasie trafia na trop pewnej uroczej pani doktor, nad którą ciąży paskudna,  nieustannie przybierająca na sile klątwa – jeśli nic nie zostanie zrobione, całemu miastu grozi zagłada.

Anton po 12 latach, wyrobił się chłopak w Straży
Brzmi przejrzyście? A i owszem, ale z pewnością nie dlatego, że scenarzysta się o to postarał. Akcja pędzi na łeb na szyję, a na wyjaśnianie wielu wątków czy działań bohaterów najzwyczajniej w świecie nie ma ani czasu, ani możliwości. Sceny walki występują w liczbie nadprogramowej, w zasadzie można by powiedzieć, że pomysł ekranizacja powieści to przykrywka dla nakręcenia zwyczajnego mordobicia. A nie, przepraszam, nie takiego zwyczajnego, bo okraszonego milionem efektów specjalnych, ale takiej jakości, że są na przemian śmieszne i żenujące. Naprawdę rozumiem, że film został nakręcony ponad dziesięć lat temu, ale skoro już się człowiek bierze do czegoś, to albo niech to zrobi na porządnie, albo da sobie spokój. Nadużywane zwolnienie akcji i niespodziewane zbliżenia kamery przypominają gorszą wersję Matrixa zmieszanego z jakąś surrealistyczną, czasem wręcz narkotyczną wizją autora tego „cudeńka”.

Film a książka

Zdaję sobie sprawę z tego, że ekranizacja, czy raczej adaptacja filmowa nigdy nie jest wiernym odwzorowaniem książki, niemniej jednak część zmian wprowadzonych do fabuły zdaje się zupełnie niepotrzebnych, żeby nie powiedzieć ośmieszających całą produkcję.

Moim zdecydowanym faworytem w tym niechlubnym zestawieniu jest toporna żółta ciężarówka, w której jeździ po mieście ekipa Straży Nocnej. Myślę sobie, ok, co kto lubi. ALE. Kiedy samochód włącza jakieś ogniste dopalacze i zasuwa po moskiewskich ulicach, kojarzy się z tanimi filmami akcji klasy B z lat 80. Podobnie jak scena, gdy przed ową ciężarówką pojawia się znienacka Zawulon, robi jej kręciołka i ponownie puszcza w drogę. Nie wiem, jaki był tego cel. Siedzę, dumam i doprawdy nie wiem. Popisanie się efektem – zobaczcie, potrafimy tak zrobić, że człowiek podnosi rozpędzony samochód? Mniej więcej takie właśnie odnosi się wrażenie.

"Demoniczny" Zawulon, czujecie już respekt?
Lećmy dalej, właśnie demoniczny Zawulon, stojący na czele Dziennego Patrolu, czyli jak by nie było sił Ciemności, stał się w filmie niezamierzenie postacią groteskową. Pomijając już scenę z podrzucaniem ciężarówki, Zawulon pojawia się m.in. w ortalionowym dresie grając w gry komputerowe oraz w latającej windzie, którą napędza swoim krzykiem. A na koniec jeszcze daje się obić po japie Antonowi, który mocą i siłą nie dorasta mu do pięt. Żenada po prostu. Swoją drogą, czytam właśnie Ostatni Patrol i dwukrotnie Łukjanienko nawiązuje w nim do niniejszego filmu, w którego scenariuszu podobno sam maczał palce:
- Posłuchaj, co mi się dzisiaj śniło – powiedział Siemion, wjeżdżając na parking. – Jadę po Moskwie jakąś zdezelowaną ciężarówką, obok mnie ktoś z naszych, i nagle widzę, że na drodze stoi Zawulon, ubrany jak bezdomny żul. Dodaję gazu, próbuję go przejechać, a on – ciach! Stawia barierę, nas podrzuca w powietrze, robimy salto, przeskakujemy przez Zawulona i jedziemy dalej […] Jakby scena z jakiejś rzeczywistości równoległej. (str. 28)
Tak więc... No... Ten obraz wystarcza chyba za tysiąc słów
Drugim nawiązaniem są słowa jednego z bohaterów książki, Jegor (w pierwszym tomie i filmie zaledwie kilkuletni dzieciak), który również opowiada o swoim śnie, w którym śniło mu się, że Anton był jego ojcem. W filmie faktycznie tak było, co miało chyba na celu dodać dramatyzmu końcówce. Sorry. Nie wyszło.

Kolejnym dziwnym pomysłem okazały się latarki, z którymi biegają przedstawiciele Straży Nocnej, rażąc po oczach Siły Ciemności. Czujecie ten przypływ respektu dla strażnika, który, aby Was zobaczyć, musi się miotać dookoła z latarką? W powieści słowem o tym nie było, wszyscy Inni doskonale się widzieli, zwłaszcza wchodząc w Zmrok. Generalnie relacje Jasnych i Ciemnych zostały przedstawione w zupełnie inny sposób niż pierwotnie pokazał to Łukjanienko. Ci drudzy zostali przedstawieni jako wcielone Zło, nawet do siebie wzajemnie odnosząc się z jawną pogardą.

Olga, w założeniu najpiękniejsza i najseksowniejsza bohaterka tej historii.
Motywu z wiszącą lalką Barbie jeszcze nie rozgryzłam.
A może jednak? Chyba jednak nie.

Mógł być z tego dobry film. Naprawdę dobry. Z klimatem, bo w scenach, gdy brak bardzo spechalnych "efektów specjalnych", zalążki tego klimatu można wyczuć - nieco ciężkiego, a jednocześnie swojskiego, na wskroś rosyjskiego. Amerykanie nie nakręciliby dobrej ekranizacji tego cyklu, tego jestem pewna, wersja hollywoodzka pewnie również byłaby naszpikowana efektami, o raczej lepszej jakości, ale zabrakło by atmosfery, której jankesi po prostu nie czują. Tym bardziej szkoda, że film okazał się słaby.

Krótko mówiąc, nie polecam. Niezależnie od tego, czy czytaliście książkę, czy nie. W pierwszym przypadku czeka Was okrutne rozczarowanie, w drugim pozostanie wrażenie, ale o co chodzi? Szkoda czasu i nerwów.

Komentarze